I kolejny fragment, tym razem z wejścia do Świnoujścia. Rano tego dnia wyszliśmy z Sassnitz.
Fragment większej relacji napisał(a):
Początkowo niewiele wskazywało na załamanie pogody: niebo błękitne, wiatru zero, ciepło i słonecznie. Z czasem jednak z wody zaczęła się podnosić mgiełka, zaś na wysokości Greifswalder Oie było już sporo chmur. Zerwał się też lekki wiaterek, choć zamiast wiać z zachodu jak prognozy przewidywały, wiał sobie rześko ze wschodu. Dzięki temu do silnika można było dołożyć genuę co razem dawało nam prędkość około 5 węzłów. W miarę zbliżania się do Świnoujścia coraz częściej oglądaliśmy się za siebie, bo niebo zaczęło tam niepokojąco ciemnieć. Cały czas liczyliśmy że uda się zdążyć do portu przed deszczem, ale kiedy byliśmy na wysokości Herringsdorfu chmura była już doskonale wykształcona i widać było że możemy nie zdążyć więc wszyscy przebrali się w sztormiaki. Pędziliśmy co sił naprzód, a za nami chmura połykała kolejne połacie lądu i wody. Dosłownie znikały w strugach deszczu. Na wysokości Ahlbecku w chmurze uwidocznił się złowróżbny wał szkwałowy - znak że spokojnie to raczej ona nie przejdzie. Dodaliśmy trochę obrotów silnikowi ale żagiel trzeba było zwinąć - raz że wschodni wiatr praktycznie ucichł a dwa że w takich okolicznościach lepiej nie mieć ani kawałka żagla. Do brzegu mieliśmy jeszcze 3 mile kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Po naszej prawej wisiała biała kurtyna i zbliżała się w zastraszającym tempie. Dwa kable przed główkami portu ustał wszelki wiatr, zapadła nienaturalna cisza. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ściana wody zalała nas i momentalnie byłem przemoczony do suchej nitki pomimo sztormiaka. Widoczność spadła do 50 metrów, przestałem widzieć brzeg, główki portu, stawę Młyny, jakiekolwiek światła, nic. Leszek z dołu kierował mnie na przyrządy. Wtedy uderzył wiatr. Ale nie był to zwykły wiatr, to był huraganowy poryw który w sekundę wzmógł się od zera do 12B i więcej i przetoczył się przez jacht jak walec drogowy. Pomimo gołego masztu jacht przechylił się ciężko na bok i trzeba było się mocno trzymać aby nie wypaść. Przez moment ogarnęła mnie panika: jeśli tak się utrzyma jeszcze chwilę to jacht się wywróci albo przechyli na tyle mocno że wypadniemy za burtę (wstyd się przyznać ale nie mieliśmy zapiętych szelek asekuracyjnych). Po mniej więcej 5 - 10 sekundach - trudno dokładnie liczyć w takiej chwili - wiatr osłabł do normalnej sztormowej siły i jacht wrócił do poziomu. Odetchnąłem, a zaraz potem znów mnie zatkało: po nawietrznej kręciła się żwawo niewielka trąba powietrzna! To ona tak nas przewalcowała, przeszła centralnie przez śródokręcie. Widać było jak powietrze aż drży w porywach huraganowego wiatru. Niestety nie mogłem długo podziwiać tego widoku bo deszcz nadal padał tak że nic nie widziałem a wiatr był wciąż na tyle silny że jacht pod samym silnikiem nie mógł utrzymać kursu. Zaczęliśmy się obawiać wpadnięcia na falochron albo stanięcia na mieliźnie. Wchodzący za nami statek pilotowy Pilot 63 widząc nasze kłopoty objechał nas od prawej i stanął obok udzielając asysty. Trochę odetchnąłem. Wiatr osłabł, dziób zaczął iść tam gdzie kazał ster. Zrobiło się jaśniej. Pilot 63 ruszył powoli wskazując nam drogę, potoczyliśmy się za nim. Kiedy wchodziliśmy do Basenu Północnego było już cicho, deszcz ustał a niedługo zza chmury wyjrzało słońce. Zacumowaliśmy, przebraliśmy ciuchy i przez resztę wieczoru dochodziliśmy do siebie. Ja zadzwoniłem do stacji pilotów i dowiedziałem się że Pilot 63 stoi przy nabrzeżu dosłownie 200 metrów od nas. Poszliśmy mu podziękować osobiście.
Załącznik:
Komentarz: Tak wyglądało pole kempingowe w marinie. Sam opad trwał nie dłużej niż 5 - 10 minut.
pole kempingowe.png [ 343.69 KiB | Przeglądane 4370 razy ]