Forum żeglarskie
https://forum.zegluj.net/

RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód
https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=39&t=26962
Strona 1 z 1

Autor:  Bogdan Bednarz [ 28 lip 2017, o 20:28 ]
Tytuł:  RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód

Dzień 1

Na pokładzie w równiutkim szeregu przywiązane do relingu plastikowe kanistry. Dodatkowe 200 l paliwa, nikt nie wie czy będą wykorzystane. Razem 600. Okrągło licząc 200 godzin pracy silnika, licząc bojaźliwie 600 mil drogi pod niesprzyjający wiatr. Prognozy nijakie , trochę wiatru, trochę ciszy, dalej jak trzy dni szkoda patrzeć, to już zwykła loteria. Ale te dalsze pokazują wiatr z zachodu, trochę mocniej, więc na wszelki wypadek zwlekać nie należy.

Przed dwoma tygodniami stały pod operą burta w burtę – Rzeszowiak z Bergiem, dwa stalowe Brucea z podobnym celem żeglugi – Grenlandia. Oni wcześniej, dalej i dłużej, komercyjniej i głośniej , my ciszej i spokojniej, właściwie we własnym gronie, choć jedna koja została pusta. Szkoda niewykorzystanego miejsca. Gdyby Manolo miał czas, to w ciemno zgodziłby się spać na niej, w sztormiaku i gumiakach , przypięty pasem do uchwytu pod sufitem mesy. I tak, jak rok wcześniej na Spitsbergenie, nie przeszkadzałby mu tłum wyciągający ponad jego snem głodne gęby do postawionych na stole mielonek, pasztetów, dżemów, a czasem jajecznicy na boczku i świeżych pomidorach, albo pachnącego żurku dopiero co ugotowanego przez Świętego z najprawdziwszego zakwasu. Ale Manolo nie miał czasu, a inni, co czytali ogłoszenie o wolnym miejscu, nie wiedzieli, że w takim rejsie najmniej ważne jest jak śpisz. Może lepiej, że koja została pusta, w końcu zastąpić Manola, to nie jest proste zadanie.

Tak więc Berg odpłynął doczekawszy się ulgi od dującej od dłuższego czasu wschodniej pizgawki. Uczynił to w piątek wieczór nie zważając na przesądy. Po powrocie z wycieczki samochodowej nie zobaczyliśmy po nim najmniejszego nawet śladu.
Na drugi dzień przestawiłem jacht spod opery w ustronne miejsce na końcu rejkiawickiego portu. Miałem wyrzuty sumienia, bo dwa tygodnie na luźnych cumach, w miejscu gdzie każda menda może wejść na pokład o dowolnej porze, to trochę jakbym wrogowi, a nie przyjacielowi czynił. Ale oszczędność kilkuset euro to duża pokusa, a bosman z mariny obiecał dopilnować. Z oczu chłopu dobrze patrzyło, a do tego jeszcze miał własny jacht, staruszka z Norwegii sprowadzonego w ubiegłym sezonie. Widział nas wtedy gdzieś powyżej Bergen, jak tłukliśmy się pod wiatr i falę. Ja widziałem, jak delikatnie obchodzi się ze swoją łódką, jak chętnie pomaga nam zatankować kolorowe kanistry swoją kartą rybacką, jak przywiózł sąsiadom Angolom gazową butlę prywatnym samochodem z odległej brytolskiej wojskowej bazy. Zaufałem mu, a Rzeszowiak zaufał mi kolejny raz.

Minęły dwa tygodnie, Rzeszowiak kilkadziesiąt razy wspinał się do góry o dobre 3-4 metry i tyleż samo opadał w dół na huśtawce pływu. Menda na pokład nie weszła, a jacht nie obraził się na mnie, bo od razu, pomimo zluzowanych cum, do desek pirsu się przytulił, abym szybciej ciężki tyłek na pokład opuścił. Opuściłem więc swój , a i osiem innych uczyniło to równie ochoczo . W tym trzy odmiennej nieco budowy. Ich kształty gubiły się w fałdach sztormiakowych spodni i nie wywoływały adekwatnych emocji.

Dzień w lwiej części przeznaczony był na szybkie poznanie Islandii wypożyczonym samochodem, piękno wulkanicznej natury bogatym strumieniem lało się w oczy i duszę – a to wodospad, a gejzer, a stożek wulkanu, lub czarny koks zastygłej lawy. Wszystko to w jednym dniu zamknąć się musiało, bo droga przed nami długo i niepewnie się rysowała, więc z wychodzeniem marudzić nie należało.

Północne i wschodnie długotrwałe wiatry zamurowały lodem dostęp do Grenlandii. Po cichu liczyłem na zachodni oddech, który na przestrzeni tygodnia mógłby sytuację odmienić, choć dla naszej żeglugi nie byłby korzystny. Berg zapewne z dużym okładem musiał opłynąć zalodzony południowy skraj Grenlandii, ominęły go też przepiękne okoliczności wąskiego przesmyku, którym drogę można skrócić, czyniąc ją przy okazji przyjemną i atrakcyjną. To jednak wyjaśnić się miało po czasie. Wtedy, w tym pierwszym dniu, jeszcze wszystko było przed nami, a 600 mil otwartego Atlantyku Północnego stanowiło zagadkę, którą powoli, mila po mili, należało dopiero rozczytać.

Z czeluści zęz, zakamarków achter i forpiku, kątów podkojowych bakist, do kambuza wyjechały pierwsze konserwy, słoiki, torebki i pudełka ze sprawdzonymi produktami. Poczesne miejsce w mesie zajęło sześć okrągłych, wielgachnych, wypieczonych i pachnących wiejskich chlebów, o średnicy dobrej miednicy każdy. Pieściliśmy te chleby przez wszystkie dwadzieścia kilka dni rejsu, odwijałem je i zawijałem z powrotem w lniane chusty , wystawiałem na przewiew. Z nabożną czcią dzieliliśmy je po kolei na połówki i ćwiartki, potem na równiutkie kromki i kromeczki, najpierw pół, a na koniec ćwierćcentymetrowe . Nic się nie zmarnowało, ostatni okruszek został zjedzony w Ilulissat, u stóp wielkiego lodowca stanowiącego cel naszej podróży. Nigdy się nie znudził i zawsze wygrywał ze świeżym kupionym na miejscu ot tak, dla spróbowania.

Na koniec odebrane zostały ostanie prognozy lodowe i wiatrowe, wysłane ostatnie smsy, dopowiedziane ostanie rozmowy z bliskimi. Zatankowana woda wylewała się ze zbiornika, a na dobitkę dwa kanistry zostały dowiązane do krótszego szeregu na drugiej burcie. Świeże jarzyny z pobliskiego marketu, biały ser z Mlekowity i oscypki z Podhala zaległy na dnie achterpiku robiącego skutecznie za jachtową lodówkę. Przełamany w ubiegłym sezonie przesąd o piątkowym nierozpoczynaniu rejsu, na wszelki wypadek nie doczekał się powtórki. Zgodnie z ustalonym planem, z wyjątkową punktualnością, Rzeszowiak oddał cumy w czwartek o 2300 lokalnego czasu i skierował dziób między główki portu Reykjavik.
Wkrótce wziął kurs na majaczący w oddali zarys Półwyspu Reykjanes . A wreszcie – na niewidoczny, odległy w czasie i przestrzeni Cape Farwell, owiany złą sławą przylądek wiatrów i lodów – bramę do zachodnich brzegów Grenlandii.

Ale to było już w Dniu Drugim….

Autor:  Bogdan Bednarz [ 4 sie 2017, o 10:50 ]
Tytuł:  Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód

Cape Farewell czy Prince Christian Sund ?

Po pięciu dobach żeglugi z nicości wypiętrzyły się rozjaśnione słońcem i wybielone śniegiem ostre szczyty gór. Najpierw w postaci kilku stożków wysoko wbijających się w horyzont, otulonych jeszcze szalem mgły i chmur, później rozszerzającej się coraz bardziej i coraz lepiej widocznej kamiennej ściany. Zmierzyłem na mapie odległość – 62 mile do brzegu, niezła przejrzystość. A więc – Grenlandia!

Te pięć dni zapisało się rytmem wacht, warkotem silnika, wilgocią mgły, szumem wody rozcinanej dziobem w czasie sprzyjającego wiatru. Żadnego statku, tylko mewy nadzwyczaj stadne w takiej odległości od lądu, towarzyszyły nam stale, znikając czasem na godzinę, lub dwie. W oddali czasem trysnęła fontanna świadcząca o obecności wieloryba. Nie goniliśmy za żadnym , uparcie prąc w kierunku Cape Farewell. Założona minimalna prędkość 4,5 węzła była konsekwentnie realizowana, dzięki temu droga ubywała w widocznym tempie. Pośpiech był wskazany, szliśmy po ścieżce niżów, które mogły w dowolnym momencie skręcić, przyspieszyć i uderzyć silniejszym podmuchem. Dla kilku członków załogi już i te, niezłe przecież warunki, stanowiły wyzwanie. Neptun systematycznie był dokarmiany, odwdzięczył się za to jednym tylko, niezbyt długotrwałym, ale jednak – sztormem.

Dzięki łączności satelitarnej dostaliśmy ostrzeżenie, kiedy jeszcze dmuchało słabo, a fala trzymała się w normie. Na maszty poszły sztormowe żagle, wszystko co mogło się przesuwać zostało sprawdzone, a mocowania podwójnie dociągnięto. Potem przyszło ostrzeżenie na Navtex – dla wszystkich obszarów południowo – wschodnich 8-9 bofortów, w tym dla Timmiarmiut najwięcej. A my właśnie tutaj…

Sztorm przyszedł niespiesznie z północnego zachodu, rozbudował falę, zaciemnił horyzont, przydusił wiatrem. Odbiło nas trochę od kierunku, ale dawaliśmy radę pod wiatr, Rzeszowiak wspinał się na kolejne góry wody i opadał z nich w rozległe doliny. Jak dobrze mieć świadomość, że masz mocarny jacht, że on da sobie radę na pewno. Tylko mu nie przeszkadzaj. Płynęliśmy tak kilka godzin, parę dziadów wlało się do kokpitu , jakiś wyjątkowo upierdliwy szkwał wyrwał remizkę z halsowego ucha grota. Skróciliśmy go do pierwszego refu i dalej w drogę – ten sztorm nas nie zatrzyma.

Odszedł nagle jakby zawstydzony, że za mało sił dla nas przeznaczył. W nagrodę rozgonił chmury, wytoczył na niebo wielkie słońce, roziskrzył rozfalowane morze. Było pięknie, w duchu też. Navtex powtórzył ostrzeżenie, ale ono już nie było dla nas , barometr szedł w górę. Na wszelki wypadek jednak sztormowe żagle wciąż pracowały na masztach, a ludzie siedzieli w kokpicie przypięci pasami na krótko.

Pierwsza linia obrony Grenlandii została więc przełamana, ale jasnym było, że to nie koniec bitwy. Powoli przychodził czas na powrót do lodowych map, których oglądanie zarzuciłem po wyjściu z Reykjaviku. Po tygodniu sytuacja musiała się zmienić, lodu nie da się zaprognozować. Mapy podają aktualną sytuację, a i to często z niemałym opóźnieniem. Najświeższe wieści z brzegu mówiły o 5-milowym pasie przy południowo-wschodnim wybrzeżu. Niedawny sztorm musiał tą masę przesunąć na południe, ale mógł też zamurować wejście do Prince Christian Sund. To oznaczałoby żmudną żeglugę wokół Przylądka Farvel, z kilkudziesięciomilowym zapasem i pod zachodni silny wiatr. Niezbyt miła perspektywa.

Sztorm minął, Grenlandia przybliżała się w oczach. Lód objawiał się w pojedynczych, malutkich kawałeczkach, czyżby wszystko poszło w dół? Teraz dopływaliśmy już do wejścia do Cieśniny, minęliśmy pierwszy rybacki kuter zajęty połowem, skalisty brzeg przybliżał się szybko. W końcu zobaczyliśmy - u podnóża skał rysowała się cienką kreską biała warstwa lodu, z lewej jej strony widać było pojedyncze, duże wypukłości – góry lodowe. Jaki jest? Niepewność nie trwała długo. Po dwóch godzinach dopłynęliśmy do tej granicy – masa lodu kołysała się na fali , zbita i nieprzystępna. Syczała i pryskała, straszyła. Jedyna pociecha , że nie taka znów szeroka – jakieś dwie mile. Pojeździliśmy trochę wzdłuż dla rozeznania. Wylazłem na maszt pooglądać sprawę z góry. Lód wszędzie, ale widać i wodę, są wolne obszary, małe jeziorka, jakieś pasma. Od północy napiera wielka, szeroka na wiele mil biała łacha. Wiatr pcha ją nieuchronnie, jeśli atakować to teraz, już, natychmiast, żeby zachować szansę na ewentualny odwrót.

Najpierw wejdziemy na próbę, zobaczyć jak idzie, decyzję ostateczną podejmiemy w trakcie. Bambusowe tyczki, które służyły na Spitsbergenie do odpychania lodu, teraz wyglądają mało poważnie, prawie groteskowo. Co tym można odepchnąć, skoro najmniejsze kawały mają po pięć metrów średnicy? Mogą się co najwyżej przydać do pokazywania sternikowi kierunku. Na próbę weszliśmy jakieś pół mili. Szło gładko, wszystko udało się ominąć. Ale zrobiło się gęściej, którędy płynąć? Teraz Janusz siedzi na salingu i pokazuje kierunek, w którym jest trochę wolnej wody. Tak doszliśmy do małego jeziorka, w którym miejsca było akurat tyle, co na ciasny zwrot. Dalej zwarta ściana. Przyszedł czas na decyzję. Szkoda wielkich słów, ale właśnie znalazłem się w jednej z tych niewielu sytuacjach, w których wiesz , że być kapitanem, to jest realna odpowiedzialność za ludzi i jacht. Prawdziwa odpowiedzialność za ich los. Janusz z góry potwierdza, że za zwartym pierścieniem jest trochę wody. Wejścia do cieśniny jeszcze nie widać, jest wysepka i kilka sporych gór lodowych. Rzeszowiak kończy zwrot wokół własnej osi – jedyne wolne przejście akurat przed dziobem. Stąd przyszedł. Droga odwrotu. Co teraz, manetka w przód, czy do tyłu, kapitanie ?

Odwracam jacht o kolejne 180 stopni. Tutaj pierścień najwęższy. Dziób delikatnie opiera się o krawędzie dwóch sąsiednich growlerów. Napiera na nie, podnosi się do góry. Jacht na chwile zastyga w bezruchu. Patrzymy bez słów na tą próbę sił. Powoli, jak w zwolnionym filmie , lód rozstępuje się otwierając wolny przesmyk. Szorujemy burtami, ale jacht przechodzi. Potem jeszcze kilka razy. Widać wejście do cieśniny! Na skałach po lewej stronie budynki stacji meteorologicznej. Ładny widok stamtąd na jacht lawirujący wśród białych odłamów. Ale nikt nie patrzy, ludzi tam nie ma, kilka lat wcześniej zastąpiły ich automaty. Nikt nam nie powie czy dobrze wyglądaliśmy, za chwilę ocenimy sami.

Ostanie górki stojące w najwęższym miejscu omijamy bez problemu. Wchodzimy do bajkowego, wąskiego fiordu z pionowymi ścianami spadającymi wprost do błękitnej wody. Oślepiające słońce odbija się w krawędziach lodowych skał zanurzonych w odmętach. Śnieg na zboczach brązowoszarych skał ożywia ten dziki krajobraz. Wyłączam silnik, rozwijamy genuę. Cisza i żagiel dopełniają podniosłość chwili. Przesuwamy się bezszelestnie wzdłuż rozświetlonych brzegów, nikt nic nie mówi, słuchamy brzmienia ciszy. Zapomnieliśmy o napięciu ostatnich godzin, o wszystkim co złożyło się na zorganizowanie tej wyprawy, o różnych kosztach, które każdy poniósł. Nic się nie liczy poza tym, że tu jesteśmy, że udało się wcisnąć w ten wąziutki przesmyk łączący marzenia z ich urzeczywistnieniem.

Witaj Grenlandio!

* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *

Załączniki:
w Cieśnienie.jpg
w Cieśnienie.jpg [ 66.71 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
genua.jpg
genua.jpg [ 92.11 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
lód w Prince Christian Sund.jpg
lód w Prince Christian Sund.jpg [ 88.64 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
pierwszy lodowszczyk 1.jpg
pierwszy lodowszczyk 1.jpg [ 107.14 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
w lodzie 1.jpg
w lodzie 1.jpg [ 92.02 KiB | Przeglądane 3437 razy ]
zapora lodowa.jpg
zapora lodowa.jpg [ 72.35 KiB | Przeglądane 3437 razy ]
już po sztormie.jpg
już po sztormie.jpg [ 103.86 KiB | Przeglądane 3437 razy ]
w gotowości.jpg
w gotowości.jpg [ 111.47 KiB | Przeglądane 3437 razy ]
burta w burtę.jpg
burta w burtę.jpg [ 10.2 KiB | Przeglądane 3437 razy ]

Autor:  spinaker [ 5 sie 2017, o 08:52 ]
Tytuł:  Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód

Stopy wody pod kilem.

Autor:  AJC [ 6 sie 2017, o 15:09 ]
Tytuł:  Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód

Zachecajace pisniecie. Nie bylem tam dwadziescia pare latek. Po przeczytaniu tej relacji

zateskinilem znow za tymi wodami i krajobrazami.

Szczesliwego powrotu.

Andrzej

Autor:  Bogdan Bednarz [ 16 wrz 2017, o 01:14 ]
Tytuł:  Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód

Spotkania na końcu świata


Dno Zatoki Davisa przy zachodnim brzegu Grenlandii ukształtowała natura z wyjątkową niestarannością. Doliny i wąwozy, głębie i wypłycenia, w których przypadkowo porozsiewane sterczą pagóry , szpikulce, pasma i wertepy. Przy spokojnej wodzie problemu nie ma , o ile zachowasz jakiś logiczny dystans od brzegu. Przynajmniej tyle, na ile ciągnie się ciemny pas na mapie. Tam dno nie zbadane, wszystko może się zdarzyć tak w sztormie jak i w ciszy. Przy silniejszym wietrze zaczyna się jazda. Przy wejściu i zejściu z podwodnych przeszkód fala rośnie i skraca się gwałtownie, jacht staje dęba, nie jest spokojnie.
Szliśmy po tym bezdrożu na silniku pod spory wiatr, Neptun znowu zbierał daninę.

Kilkanaście mil od brzegu wieje kilka węzłów więcej , pod brzegiem fala mniejsza, ale co jakiś czas schodzi z omglonych szczytów sążnisty kop dużo ponad 40 węzłów. Nigdzie nie ma dobrze. Wchodzimy wreszcie do małej, otwartej zatoki i cumujemy przy króciutkim pirsiku przed prawie wymarłą wioską. Noc zeszła na luzowaniu i skracaniu cum, nad ranem już mieliśmy dość biernego stania , poszliśmy między wyspy. Na wędkę nadziało się pięć dorszy, mała rekompensata za chłód i poniewierkę. Grenlandczycy wypłynęli na połów , pozdrawiając nas z przepływających obok małych motorówek. Nijak się to miało do wyobrażeń o Eskimosach polujących włócznią z kajaków obciągniętych foczymi skórami. Nie ten czas, nie ci ludzie. Już dawno przyszło nowe i siedzi twardo.

W Nuuk spotykamy parę Włochów włóczących się po świecie 20-metrowym keczem. Cumujemy do ich burty. Razem z Andreą jadę do miasta załatwić formalności wjazdowe, klepnąć pieczątki. Potem na trzeciego dołącza się aluminiowy jacht , który właśnie przypłynął z Hebrydów. To tylko etap, bo jacht płynie z Nowej Zelandii, kawał drogi przerobili. Czteroosobowa załoga planuje przejście Nord West Passage, żałują, że nie spróbujemy razem z nimi.

W Aasiat spotykamy piękny granatowy szkuner, pod … polską banderą. Polski Hak z trzyosobową załogą stałą pokazuje zachodnim turystom uroki Zatoki Disco i jeszcze dalszej północy. Nocujemy przy stalowym długim pirsie, za nami kilkunastometrowy kuter. Na dziobie działo z harpunem, w skrzynce zwój liny. Powiało grozą, a więc na wieloryby polują nie tylko Japończycy i Norwegowie. Żałujemy wielorybów , dwa dni wcześniej urządziły nam wspaniałe widowisko, kiedy w ciasnym fiordzie pływaliśmy pomiędzy kolejnymi czarnymi cielskami. Szkoda nam foki, którą rankiem przytaskali z motorówki dwaj młodzi rybacy i pokrojoną na niewielkie kawałki sprzedawali na prowizorycznym targu. I tak już martwa, kupiliśmy na spróbowanie, zjeść dało się tylko połowę – żywa lepsza. Taka jest Grenlandia – nowoczesna i zwyczajna, jak każde konsumpcyjne społeczeństwo, a jednak dzika i twarda. Fascynująca.

Na koniec Ilulissat. W porcie wewnętrznym miejsca nie ma, w awanporcie trochę luźniej, ale tylko kutry i trawlery. Stajemy przy jednym z nich. Oślizłe burty, śmierdzi rybą na kilometr. Ale właściciel przyjaźnie zaprasza, korzystamy z okazji. Szwed z bogatą przeszłością żołnierza i marynarza osiadł tutaj na stałe, lepiej mu tu niż w bogatej Europie. Zapyziały kuter zamiast przestronnej willi w Sztokholmie… Grenlandia przyciąga jak magnes, czujemy to z każdym dniem mocniej i głębiej. A przecież zdołamy zaledwie musnąć jej charakteru, ledwie spojrzeć na opanowanych, trochę wycofanych , nie zwracających uwagi na obcych , Grenlandczyków.

Kolejne spotkanie to kompletna niespodzianka. Do portu wchodzi czarno-pomarańczowy jacht, sylwetka jakaś znajoma. Piotr I wrócił z Antarktydy, ten sezon znowu na północy. Poznajemy się od razu, wróciły wspomnienia ze Spitsbergenu. Pogadaliśmy, szybko odpłynęli, może znów za rok gdzieś się spotkamy.

Dzień wcześniej spotkaliśmy lód, wielki lód z najobfitszego lodowca północnej półkuli. Dobrych dziesięć godzin płynęliśmy wzdłuż nieregularnej linii wyznaczonej przez wielkie i małe kawały lodu oderwane od lodowej czapy przykrywającej Grenlandię . Lawirowaliśmy pomiędzy growlerami, przedzieraliśmy się przez pola lodowej kaszy i kry, ostrożnie zbliżając się do wielkich gór o fantastycznych, niekiedy urzekających kształtach. Wszystkie one zaczęły żyć gdzieś kilkadziesiąt mil w górę kamiennego koryta fiordu. Odłupały się od niej pod wpływem ciężaru , któremu zabrakło stałej podpory. Potem w zwartej masie płynęły jak rzeka wzdłuż granitowej rynny trzymającej lód w ryzach. Wszystko musiało tędy się przetoczyć, by w końcu drogi, przy wylocie do Zatoki Disco uwolnić się z okowów i popłynąć swobodnie z wiatrem i prądem. Każdy kawał w swoją stronę – wielkie kilkukilometrowe góry i małe growlery, kawałki i kawałeczki.
Oglądaliśmy tą rzekę także z góry, z Ilulissat to krótka i łatwa wycieczka. Siedzieliśmy na skraju fiordu wpatrując się w bezmiar lodowego potoku. Po godzinie trwania w kompletnym bezruchu, cała masa nagle ożyła i przesunęła się o dobre 50 metrów w niespełna godzinę. Potem znów zamarła. Fascynujący, niesamowity widok.

Przy powrocie trafiliśmy na karmienie psów zasiedlających stadami okoliczne doliny. Przywiązane do swych bud czekają na nadejście zimy, która jest dla nich nadzieją na powrót do sensownego psiego żywota. Każdy dostał swoją rybę, a tempo ich rozszarpywania i połykania niemal w całości odpowiadało natężeniu skowytu, jaki niósł się ponad rozległą okolicą. Jeszcze jedna, charakterystyczna twarz północnej wyspy. Ech, zostać by tu na dłużej, rok, miesiąc, tydzień, choćby dwa dni…


Mały samolot wystartował i skierował się w stronę niezbyt odległego, głównego lotniska Grenlandii położonego na końcu długiego fiordu. Przelecieliśmy nad białą rzeką Icefjordu, w ostatnich promieniach słońca poznając miejsca, w których byliśmy zarówno przed, jak i nad lodem. Potem mgła otuliła maszynę i tylko czasem do oczu przedarł się widok zielonoszarych połaci ziemi poprzecinanych taflami małych jezior. Po godzinie lotu wylądowaliśmy na porządnym pasie dużego lotniska, gdzie czekało wielkie A320, by wchłonąć do wnętrza przybyszów, których z różnych malutkich lotnisk przywiozły samoloty, lub helikoptery. W terminalu kawa , pamiątki, zwykły lotniskowy gwar. Inna, światowa, cywilizowana Grenlandia, odległa o wieki od zboczy Christainsundu, lodowych gór Disco Bay, białej rzeki Icefjordu.

Wszystko co było, zamknęło się we wspomnieniach, powróciło jeszcze na chwilę, kiedy przelatując nad wschodnim wybrzeżem dostrzegliśmy błyszczący w słońcu biały łuk zwartej masy lodu okalającego brzeg na wiele mil w głąb oceanu. Z góry wyglądał miło i łagodnie dodając uroku błękitowi morza. Jak biały kołnierzyk dopięty dla uatrakcyjnienia widoku. Nie słychać chrzęstu ani syku, nie widać okruchów osypujących się do wody. Sielankowy pejzaż bez jachtu w tle. Przez to pole Rzeszowiak nie dałby rady się przebić…

Do zobaczenia Grenlandio

Autor:  Bogdan Bednarz [ 9 paź 2018, o 11:03 ]
Tytuł:  Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód

Przypominam ten wątek, bo tytuł krótkich wspomnień z sezonu 2018, siłą rzeczy będzie nawiązywał do tytułu jak wyżej. Znowu na północ. :cool:

Strona 1 z 1 Strefa czasowa: UTC + 1
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
https://www.phpbb.com/