Forum żeglarskie https://forum.zegluj.net/ |
|
RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód https://forum.zegluj.net/viewtopic.php?f=39&t=26962 |
Strona 1 z 1 |
Autor: | Bogdan Bednarz [ 28 lip 2017, o 20:28 ] |
Tytuł: | RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód |
Dzień 1 Na pokładzie w równiutkim szeregu przywiązane do relingu plastikowe kanistry. Dodatkowe 200 l paliwa, nikt nie wie czy będą wykorzystane. Razem 600. Okrągło licząc 200 godzin pracy silnika, licząc bojaźliwie 600 mil drogi pod niesprzyjający wiatr. Prognozy nijakie , trochę wiatru, trochę ciszy, dalej jak trzy dni szkoda patrzeć, to już zwykła loteria. Ale te dalsze pokazują wiatr z zachodu, trochę mocniej, więc na wszelki wypadek zwlekać nie należy. Przed dwoma tygodniami stały pod operą burta w burtę – Rzeszowiak z Bergiem, dwa stalowe Brucea z podobnym celem żeglugi – Grenlandia. Oni wcześniej, dalej i dłużej, komercyjniej i głośniej , my ciszej i spokojniej, właściwie we własnym gronie, choć jedna koja została pusta. Szkoda niewykorzystanego miejsca. Gdyby Manolo miał czas, to w ciemno zgodziłby się spać na niej, w sztormiaku i gumiakach , przypięty pasem do uchwytu pod sufitem mesy. I tak, jak rok wcześniej na Spitsbergenie, nie przeszkadzałby mu tłum wyciągający ponad jego snem głodne gęby do postawionych na stole mielonek, pasztetów, dżemów, a czasem jajecznicy na boczku i świeżych pomidorach, albo pachnącego żurku dopiero co ugotowanego przez Świętego z najprawdziwszego zakwasu. Ale Manolo nie miał czasu, a inni, co czytali ogłoszenie o wolnym miejscu, nie wiedzieli, że w takim rejsie najmniej ważne jest jak śpisz. Może lepiej, że koja została pusta, w końcu zastąpić Manola, to nie jest proste zadanie. Tak więc Berg odpłynął doczekawszy się ulgi od dującej od dłuższego czasu wschodniej pizgawki. Uczynił to w piątek wieczór nie zważając na przesądy. Po powrocie z wycieczki samochodowej nie zobaczyliśmy po nim najmniejszego nawet śladu. Na drugi dzień przestawiłem jacht spod opery w ustronne miejsce na końcu rejkiawickiego portu. Miałem wyrzuty sumienia, bo dwa tygodnie na luźnych cumach, w miejscu gdzie każda menda może wejść na pokład o dowolnej porze, to trochę jakbym wrogowi, a nie przyjacielowi czynił. Ale oszczędność kilkuset euro to duża pokusa, a bosman z mariny obiecał dopilnować. Z oczu chłopu dobrze patrzyło, a do tego jeszcze miał własny jacht, staruszka z Norwegii sprowadzonego w ubiegłym sezonie. Widział nas wtedy gdzieś powyżej Bergen, jak tłukliśmy się pod wiatr i falę. Ja widziałem, jak delikatnie obchodzi się ze swoją łódką, jak chętnie pomaga nam zatankować kolorowe kanistry swoją kartą rybacką, jak przywiózł sąsiadom Angolom gazową butlę prywatnym samochodem z odległej brytolskiej wojskowej bazy. Zaufałem mu, a Rzeszowiak zaufał mi kolejny raz. Minęły dwa tygodnie, Rzeszowiak kilkadziesiąt razy wspinał się do góry o dobre 3-4 metry i tyleż samo opadał w dół na huśtawce pływu. Menda na pokład nie weszła, a jacht nie obraził się na mnie, bo od razu, pomimo zluzowanych cum, do desek pirsu się przytulił, abym szybciej ciężki tyłek na pokład opuścił. Opuściłem więc swój , a i osiem innych uczyniło to równie ochoczo . W tym trzy odmiennej nieco budowy. Ich kształty gubiły się w fałdach sztormiakowych spodni i nie wywoływały adekwatnych emocji. Dzień w lwiej części przeznaczony był na szybkie poznanie Islandii wypożyczonym samochodem, piękno wulkanicznej natury bogatym strumieniem lało się w oczy i duszę – a to wodospad, a gejzer, a stożek wulkanu, lub czarny koks zastygłej lawy. Wszystko to w jednym dniu zamknąć się musiało, bo droga przed nami długo i niepewnie się rysowała, więc z wychodzeniem marudzić nie należało. Północne i wschodnie długotrwałe wiatry zamurowały lodem dostęp do Grenlandii. Po cichu liczyłem na zachodni oddech, który na przestrzeni tygodnia mógłby sytuację odmienić, choć dla naszej żeglugi nie byłby korzystny. Berg zapewne z dużym okładem musiał opłynąć zalodzony południowy skraj Grenlandii, ominęły go też przepiękne okoliczności wąskiego przesmyku, którym drogę można skrócić, czyniąc ją przy okazji przyjemną i atrakcyjną. To jednak wyjaśnić się miało po czasie. Wtedy, w tym pierwszym dniu, jeszcze wszystko było przed nami, a 600 mil otwartego Atlantyku Północnego stanowiło zagadkę, którą powoli, mila po mili, należało dopiero rozczytać. Z czeluści zęz, zakamarków achter i forpiku, kątów podkojowych bakist, do kambuza wyjechały pierwsze konserwy, słoiki, torebki i pudełka ze sprawdzonymi produktami. Poczesne miejsce w mesie zajęło sześć okrągłych, wielgachnych, wypieczonych i pachnących wiejskich chlebów, o średnicy dobrej miednicy każdy. Pieściliśmy te chleby przez wszystkie dwadzieścia kilka dni rejsu, odwijałem je i zawijałem z powrotem w lniane chusty , wystawiałem na przewiew. Z nabożną czcią dzieliliśmy je po kolei na połówki i ćwiartki, potem na równiutkie kromki i kromeczki, najpierw pół, a na koniec ćwierćcentymetrowe . Nic się nie zmarnowało, ostatni okruszek został zjedzony w Ilulissat, u stóp wielkiego lodowca stanowiącego cel naszej podróży. Nigdy się nie znudził i zawsze wygrywał ze świeżym kupionym na miejscu ot tak, dla spróbowania. Na koniec odebrane zostały ostanie prognozy lodowe i wiatrowe, wysłane ostatnie smsy, dopowiedziane ostanie rozmowy z bliskimi. Zatankowana woda wylewała się ze zbiornika, a na dobitkę dwa kanistry zostały dowiązane do krótszego szeregu na drugiej burcie. Świeże jarzyny z pobliskiego marketu, biały ser z Mlekowity i oscypki z Podhala zaległy na dnie achterpiku robiącego skutecznie za jachtową lodówkę. Przełamany w ubiegłym sezonie przesąd o piątkowym nierozpoczynaniu rejsu, na wszelki wypadek nie doczekał się powtórki. Zgodnie z ustalonym planem, z wyjątkową punktualnością, Rzeszowiak oddał cumy w czwartek o 2300 lokalnego czasu i skierował dziób między główki portu Reykjavik. Wkrótce wziął kurs na majaczący w oddali zarys Półwyspu Reykjanes . A wreszcie – na niewidoczny, odległy w czasie i przestrzeni Cape Farwell, owiany złą sławą przylądek wiatrów i lodów – bramę do zachodnich brzegów Grenlandii. Ale to było już w Dniu Drugim…. |
Autor: | spinaker [ 5 sie 2017, o 08:52 ] |
Tytuł: | Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód |
Stopy wody pod kilem. |
Autor: | AJC [ 6 sie 2017, o 15:09 ] |
Tytuł: | Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód |
Zachecajace pisniecie. Nie bylem tam dwadziescia pare latek. Po przeczytaniu tej relacji zateskinilem znow za tymi wodami i krajobrazami. Szczesliwego powrotu. Andrzej |
Autor: | Bogdan Bednarz [ 16 wrz 2017, o 01:14 ] |
Tytuł: | Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód |
Spotkania na końcu świata Dno Zatoki Davisa przy zachodnim brzegu Grenlandii ukształtowała natura z wyjątkową niestarannością. Doliny i wąwozy, głębie i wypłycenia, w których przypadkowo porozsiewane sterczą pagóry , szpikulce, pasma i wertepy. Przy spokojnej wodzie problemu nie ma , o ile zachowasz jakiś logiczny dystans od brzegu. Przynajmniej tyle, na ile ciągnie się ciemny pas na mapie. Tam dno nie zbadane, wszystko może się zdarzyć tak w sztormie jak i w ciszy. Przy silniejszym wietrze zaczyna się jazda. Przy wejściu i zejściu z podwodnych przeszkód fala rośnie i skraca się gwałtownie, jacht staje dęba, nie jest spokojnie. Szliśmy po tym bezdrożu na silniku pod spory wiatr, Neptun znowu zbierał daninę. Kilkanaście mil od brzegu wieje kilka węzłów więcej , pod brzegiem fala mniejsza, ale co jakiś czas schodzi z omglonych szczytów sążnisty kop dużo ponad 40 węzłów. Nigdzie nie ma dobrze. Wchodzimy wreszcie do małej, otwartej zatoki i cumujemy przy króciutkim pirsiku przed prawie wymarłą wioską. Noc zeszła na luzowaniu i skracaniu cum, nad ranem już mieliśmy dość biernego stania , poszliśmy między wyspy. Na wędkę nadziało się pięć dorszy, mała rekompensata za chłód i poniewierkę. Grenlandczycy wypłynęli na połów , pozdrawiając nas z przepływających obok małych motorówek. Nijak się to miało do wyobrażeń o Eskimosach polujących włócznią z kajaków obciągniętych foczymi skórami. Nie ten czas, nie ci ludzie. Już dawno przyszło nowe i siedzi twardo. W Nuuk spotykamy parę Włochów włóczących się po świecie 20-metrowym keczem. Cumujemy do ich burty. Razem z Andreą jadę do miasta załatwić formalności wjazdowe, klepnąć pieczątki. Potem na trzeciego dołącza się aluminiowy jacht , który właśnie przypłynął z Hebrydów. To tylko etap, bo jacht płynie z Nowej Zelandii, kawał drogi przerobili. Czteroosobowa załoga planuje przejście Nord West Passage, żałują, że nie spróbujemy razem z nimi. W Aasiat spotykamy piękny granatowy szkuner, pod … polską banderą. Polski Hak z trzyosobową załogą stałą pokazuje zachodnim turystom uroki Zatoki Disco i jeszcze dalszej północy. Nocujemy przy stalowym długim pirsie, za nami kilkunastometrowy kuter. Na dziobie działo z harpunem, w skrzynce zwój liny. Powiało grozą, a więc na wieloryby polują nie tylko Japończycy i Norwegowie. Żałujemy wielorybów , dwa dni wcześniej urządziły nam wspaniałe widowisko, kiedy w ciasnym fiordzie pływaliśmy pomiędzy kolejnymi czarnymi cielskami. Szkoda nam foki, którą rankiem przytaskali z motorówki dwaj młodzi rybacy i pokrojoną na niewielkie kawałki sprzedawali na prowizorycznym targu. I tak już martwa, kupiliśmy na spróbowanie, zjeść dało się tylko połowę – żywa lepsza. Taka jest Grenlandia – nowoczesna i zwyczajna, jak każde konsumpcyjne społeczeństwo, a jednak dzika i twarda. Fascynująca. Na koniec Ilulissat. W porcie wewnętrznym miejsca nie ma, w awanporcie trochę luźniej, ale tylko kutry i trawlery. Stajemy przy jednym z nich. Oślizłe burty, śmierdzi rybą na kilometr. Ale właściciel przyjaźnie zaprasza, korzystamy z okazji. Szwed z bogatą przeszłością żołnierza i marynarza osiadł tutaj na stałe, lepiej mu tu niż w bogatej Europie. Zapyziały kuter zamiast przestronnej willi w Sztokholmie… Grenlandia przyciąga jak magnes, czujemy to z każdym dniem mocniej i głębiej. A przecież zdołamy zaledwie musnąć jej charakteru, ledwie spojrzeć na opanowanych, trochę wycofanych , nie zwracających uwagi na obcych , Grenlandczyków. Kolejne spotkanie to kompletna niespodzianka. Do portu wchodzi czarno-pomarańczowy jacht, sylwetka jakaś znajoma. Piotr I wrócił z Antarktydy, ten sezon znowu na północy. Poznajemy się od razu, wróciły wspomnienia ze Spitsbergenu. Pogadaliśmy, szybko odpłynęli, może znów za rok gdzieś się spotkamy. Dzień wcześniej spotkaliśmy lód, wielki lód z najobfitszego lodowca północnej półkuli. Dobrych dziesięć godzin płynęliśmy wzdłuż nieregularnej linii wyznaczonej przez wielkie i małe kawały lodu oderwane od lodowej czapy przykrywającej Grenlandię . Lawirowaliśmy pomiędzy growlerami, przedzieraliśmy się przez pola lodowej kaszy i kry, ostrożnie zbliżając się do wielkich gór o fantastycznych, niekiedy urzekających kształtach. Wszystkie one zaczęły żyć gdzieś kilkadziesiąt mil w górę kamiennego koryta fiordu. Odłupały się od niej pod wpływem ciężaru , któremu zabrakło stałej podpory. Potem w zwartej masie płynęły jak rzeka wzdłuż granitowej rynny trzymającej lód w ryzach. Wszystko musiało tędy się przetoczyć, by w końcu drogi, przy wylocie do Zatoki Disco uwolnić się z okowów i popłynąć swobodnie z wiatrem i prądem. Każdy kawał w swoją stronę – wielkie kilkukilometrowe góry i małe growlery, kawałki i kawałeczki. Oglądaliśmy tą rzekę także z góry, z Ilulissat to krótka i łatwa wycieczka. Siedzieliśmy na skraju fiordu wpatrując się w bezmiar lodowego potoku. Po godzinie trwania w kompletnym bezruchu, cała masa nagle ożyła i przesunęła się o dobre 50 metrów w niespełna godzinę. Potem znów zamarła. Fascynujący, niesamowity widok. Przy powrocie trafiliśmy na karmienie psów zasiedlających stadami okoliczne doliny. Przywiązane do swych bud czekają na nadejście zimy, która jest dla nich nadzieją na powrót do sensownego psiego żywota. Każdy dostał swoją rybę, a tempo ich rozszarpywania i połykania niemal w całości odpowiadało natężeniu skowytu, jaki niósł się ponad rozległą okolicą. Jeszcze jedna, charakterystyczna twarz północnej wyspy. Ech, zostać by tu na dłużej, rok, miesiąc, tydzień, choćby dwa dni… Mały samolot wystartował i skierował się w stronę niezbyt odległego, głównego lotniska Grenlandii położonego na końcu długiego fiordu. Przelecieliśmy nad białą rzeką Icefjordu, w ostatnich promieniach słońca poznając miejsca, w których byliśmy zarówno przed, jak i nad lodem. Potem mgła otuliła maszynę i tylko czasem do oczu przedarł się widok zielonoszarych połaci ziemi poprzecinanych taflami małych jezior. Po godzinie lotu wylądowaliśmy na porządnym pasie dużego lotniska, gdzie czekało wielkie A320, by wchłonąć do wnętrza przybyszów, których z różnych malutkich lotnisk przywiozły samoloty, lub helikoptery. W terminalu kawa , pamiątki, zwykły lotniskowy gwar. Inna, światowa, cywilizowana Grenlandia, odległa o wieki od zboczy Christainsundu, lodowych gór Disco Bay, białej rzeki Icefjordu. Wszystko co było, zamknęło się we wspomnieniach, powróciło jeszcze na chwilę, kiedy przelatując nad wschodnim wybrzeżem dostrzegliśmy błyszczący w słońcu biały łuk zwartej masy lodu okalającego brzeg na wiele mil w głąb oceanu. Z góry wyglądał miło i łagodnie dodając uroku błękitowi morza. Jak biały kołnierzyk dopięty dla uatrakcyjnienia widoku. Nie słychać chrzęstu ani syku, nie widać okruchów osypujących się do wody. Sielankowy pejzaż bez jachtu w tle. Przez to pole Rzeszowiak nie dałby rady się przebić… Do zobaczenia Grenlandio |
Autor: | Bogdan Bednarz [ 9 paź 2018, o 11:03 ] |
Tytuł: | Re: RZESZOWIAK 2017 - na północ i trochę na zachód |
Przypominam ten wątek, bo tytuł krótkich wspomnień z sezonu 2018, siłą rzeczy będzie nawiązywał do tytułu jak wyżej. Znowu na północ. |
Strona 1 z 1 | Strefa czasowa: UTC + 1 |
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group https://www.phpbb.com/ |