Czwartek, 29 października 2015 r.
61°49’S 56°32’W – Bransfeld. W nocy weszliśmy w rozległy, gęsty lodowy pak. Żeby ominąć tę białą zarazę, kapitan zmienił kurs i odbił w stronę Elephant Island. Koło północy, kiedy wyszedłem na pokład, miałem wrażenie, że dalszą część podróży można odbyć pieszo, suchą stopą. Wielki, biały, płaski bezkres, ginący w ciemnościach na horyzoncie. Teraz o poranku jesteśmy w strefe wolnej od lodu, za to wybudowała się, podobno typowa dla płytkich wód Bransfelda, krótka, wysoka fala. Pokład Pioneera jest kompletnie oblodzony, poruszanie się po po nim przypomina jazdę fgurową na lodzie, przy czym, o ile brakuje toeloopów i fipów, o tyle zdarzają się spektakularne upadki. Udało mi się zrobić kilka zdjęć na zewnątrz, zanim ogłoszono kategoryczny zakaz wychodzenia na świeże powietrze. Do Zatoki Admiralicji pozostało nam około 60 Nm, do Lions Rump odpowiednio bliżej. Mamy mniej więcej dobo- wy poślizg w stosunku do zakładanych planów, zatem chyba jest dobrze, ale nie tragicznie. Ważne, że nie padła decyzja, o zawróceniu na Falklandy. Wszyscy już dosłownie i w przenośni siedzą na walizkach i nie słychać, by na dzisiaj przewidziane były jakieś zwyczajowe, statkowe rozrywki. 22.30 Stajemy na kotwicy w zatoce Admiralicji. Zaczyna się akcja rozładunkowa. Na wodę postawione zostały z użyciem dźwigu trzy zodiaki z sześćdziesięcio- konnymi silnikami. W momencie gdy wychodzę na pokład, do burty przybija PTS. Wydaje się wielki, na pewno jest hałaśliwy, kawał pływającej ciężarówki. Z racji posiadanych na stanie trzech suchych kombinezonów potwierdziliśmy gotowość wzięcia udziału w zadaniach specjalnych o wyższym stopniu wilgotności. PTS przywiózł dwie klatki towarowe o rozmiarach na oko 2 x 3 m. Ażurowe „kontenery” raz dwa umieszczone są dźwigiem na pokładzie. Pojawiają się również wyciągnięte big bagi – wielkie wory transportowe o pojemności około 2 metrów sześciennych. Ponieważ pojemność ładowni kwalifkowanej na Polar Pioneerze jest skończona, a ilość towarów, sprzętu, żywności, materiałów nieobadana, większość ładunku spakowana była w foremne paczki, takie, jakie może udźwignąć oburącz statystyczny uczestnik wyprawy bez narażenia się na przepuklinę. Paczki te w trakcie podróży okupowały pomieszczenia statkowego drink baru, kantyny, oraz wiele pomieszczeń służących zwykle jako pokoje załogi i turystów. Utworzone w korytarzach łańcuchy ludzkich rąk sprawnie przenosiły paki z pomieszczeń ładunkowych na pokład rufowy. Tam lądowały bądź w big bagach, bądź w klatkach, a te dźwigiem lokowane były na PTS albo na zodiaki. Ekipę brzegową, oprócz zimowników Arctowskiego, stanowili Adam Tomaszewski i Czarek Janas z ekipy projektu MONICA i nasza Basia. A właśnie! Basię w końcu poznałem, ale przez miesiąc spędzony w podróży z Arctowiakami, jest z nimi tak zżyta, że kompletnie nie czuć, aby była cząstką Polonusowej ekipy. No, ale cóż z rozładunkiem!? Zapakowane zodiaki i PTS (stareńkiej radzieckiej konstrukcji gąsienicowy transporter pływający) płyną z ładunkiem w stronę brzegu. Do pokonania około 300 metrów, w takiej odległości zakotwiczyć mógł bezpiecznie nasz „transportowiec”. Szybko przekonałem się, co dalej, bo już z drugim transportem popłynąłem wesprzeć frakcję brzegową. Warto dodać, że w chwili rozpoczęcia rozładunku dookoła panowały ciemności. Koniec października to na południu jeszcze końcówka wiosny i słońce wciąż jeszcze na tej szerokości geografcznej zachodzi za horyzont. Dotarłem zatem na brzeg i od razu porwany zostałem w wir pracy. Zatrzymaliśmy się zodiakiem przy jak gdyby slipie. Był to slip. Slip naturalnie ukształtowany, wyrzeźbiony przez wody płynące z topniejącego na okolicznych wzgórzach śniegu, ale jednak wciąż slip! PTS też zapewne miał udział w przetarciu szlaku, bo tędy właśnie wjeżdżała do wody ta wielka, czerwona amf- bia. Gdy PTS osiągał brzeg i kierował się do magazynów, z którymi przyszło mi się zapoznać nieco później, na „slip” podjeżdżał tyłem traktor z przyczepką. Z pewną nieśmiałością wskakiwałem po raz pierwszy do lodowatej wody. Paczka po paczce, zabieraliśmy ładunek z pontonów i umieszczaliśmy je na przyczepie. To wszystko, brodząc po kolana w rwącej, płynącej z lądu rzece. Czasami, żeby podjąć paczkę z pontonu, trzeba było wejść do wody o głębokości około metra, metra trzydzieści… Muszę powiedzieć, że to wielki dysonans poznawczy, gdy stoi się po pas w lodowatej wodzie… i jest ciepło! Brawo Marinepool i jego „suchacze”. Gdyby jeszcze dno zechciałoby być mniej kamieniste, a brzeg wokół podmywanej strumieniami wody przyczepki mniej błotnisty, praca byłaby ekstremalną przyjemnością. Przyczepka traktora mieściła mniej więcej zawartość dwóch zodiaków. Kiedy się wypełniała, traktor holował ją do jednego z dwu wielkich blaszanych magazynów, oddalonych o około dwieście metrów. W zależności od wypełnienia przyczepki, albo jako pasażerowie na gapę, albo na płetwach w ślad za traktorem, szliśmy do budynku, tym razem rozładować naszą przyczepkę, starając się w miarę możliwości zachować jakiś sens i logikę w układaniu w magazynie przywiezionych rzeczy. W tym samym czasie kilka osób rozładowywało PTS-a. Najpierw dźwig ściągał big bagi i klatki na poziom zero, następnie ostrówek podwoził je do środka magazynu i tam następowało ręczne, fnalne rozpakowanie. Oprócz big bagów i klatek PTS woził cyklicznie najcięższe rzeczy, jak butle z gazami technicznymi, cement, betoniarkę, skuter śnieżny… Dźwig obsługuje Jarek Roszczyk, weteran wypraw polarnych. Jarek jest techniczną alfą i omegą. Potraf obsługiwać wszelkie sprzęty dymiące na stacji, od PTS-a do skutera śnieżnego. Umie spawać, toczyć, frezować, nie boi się stolarki, elektryki, no i zna stację jak własną kieszeń. Do rana realizowałem się jako doker, tragarz, wodołaz. Chyba tylko Adam wie, ile cykli rozładunkowych nastąpiło. Ale myliłby się ten, kto sądziłby, że rano przyszła chwila oddechu. Nie. Rano nadeszła kumulacja! Oprócz „zwykłych” big bag’ów przyszedł towar spożywczy. Dwie klatki po suft zawalone mrożonkami wszelakimi. Oddychaliśmy już wtedy rękawami, ktoś poprosił o wsparcie choćby dwu osób. Padło m.in. na Sebę, bowiem Marcin przypisany został do cumy rufowej PTS-a i ta rola wiązała go trwale ze statkiem. Witałem więc o poranku Sebę który przypłynął rozpromieniony, jakby dotarł na długo wyczekiwany piknik. Nie wiem, skąd mieliśmy na tyle energii i sił, żeby się wygłupiać i dowcipkować w trak- cie rozładunku mrożonych kurczaków, kaczek i innych martwych zwierząt. Może to kwestia tego, że na stację do pracy nie wybierały się Leśne Żuczki, ale ludzie nastawieni na pot, krew i łzy, a nam udzielił się ich zapał i determinacja. O jedenastej wyraźnie rozpoczął się odpływ, a jednocześnie w zatoce pojawił się lodowy pak, który zaczął lepić się do brzegów stacji, utrudniając docieranie pływadełek naszych mniejszych i większych. Zodiaki z coraz większym trudem przebijały się przez labirynt kry i growlerów. Mieliśmy okazję oglądać dwie szkoły pokonywania lodowych przeszkód: argentyńsko-polską ze wspaciem moskiew- skim. Rosjanie pokonywali przeszkody metodą siłową – gniotsa nie łamiotsa: dużo silnika, wyskakiwanie załogi na kry, ręczne odpychanie, brodzenie w wodzie. Trzeba powiedzieć, że styl dosyć widowiskowy. Momentami Alieksiej wyskakujący ze zodiaka, znajdował się o kilka metrów od pontonu, przeskakując sprawnie po labilnych kawałkach kry. Na taką metodę pozwalał dwuosobowy wodoodporny skład załogi – jedna osoba silnik, druga – lodoskoczek w suchym kombinezonie. Metoda argentyńsko-rosyjska obrana przez Tomasa była bardziej fnezyjna. Polegała na wyborze drogi często wielokroć dłuższej, ale po wodzie, między białymi „kłodami”, a gdy już nie było dalszej możliwości postępu, zaczynały się roszady. Wyglądały one tak, że Tomas wjeżdżał dziobem na krę i dając silnikiem lekko wstecz, odholowywał krę na drugi krąg, poza zbity obszar lodu. Potem wjeżdżał i odholowywał następną i następną. Inny trik to odwracanie się tyłem do przeszkody i wytwarzanie śrubą silnika prądu, z którym wzięta na cel kra odpływała. I tak powolutku, acz konsekwentnie, aż do przedarcia się pod sam brzeg. Wbrew pozorom, mimo że metoda Tomasa wydawała się bardziej żmudna, chyba była szybsza i skuteczniejsza. Tomas miał drugą osobę do pomocy, ale jego załogantka Natasza nie miała teletubisiowego stroju i nie mogła ryzykować kąpieli w wodzie o temperaturze minus dwa stopnie. Tak czy inaczej, mimo kunsztu woditieli zodiakowych, ostatnie w tej turze rozładunku skrzynie, paczki z warzywami, donoszone były na brzeg z trzeciego rzędu zalegającej przy brzegu kry. Dalsza praca pontonów byłaby bezskuteczna. PTS też został wyeliminowany z użycia, próba wpłynięcia na tak gęsty pak, mogłaby się skończyć zawieszeniem na lodowych bryłach i oczekiwaniem na kolejny przypływ. Dostaliśmy wiadomość ze statku, żebyśmy z Sebą wracali ostatnim możliwym transportem. Kapitan podjął decyzję, by nie czekać biernie na przypływ, ale żeby w tym czasie popłynąć i podjąć próbę rozładunku sprzętu na Lions Rump. Dopiero gdy wróciłem na statek, kiedy usiadłem w ciepłej, suchej mesie, prawdziwie poczułem w kościach tony przerzuconego towaru. Do Lions Rump jest paręnaście mil, było więc kilka chwil na odpoczynek, jednak adrenalina, zmęczenie, nie pozwoliły zasnąć. Poleżeliśmy jednak kontemplacyjno-medytacyjnie na swoich kojach, oszczędzając sobie bolesnego przebudzenia po zbyt krótkim śnie, kiedy Polar Pioneer zaczął rzucać kotwicę w pobliżu Refugium „Taturowa Chata” przy Lions Rump. Na Pioneerze nie sposób dyskretnie i po cichu wydać kilkudziesięciu metrów łańcucha kotwicznego, więc komunikat przez radiowęzeł o przybyciu na miejsce był jedynie formalnością, której stało się zadość. Oprócz mnie i Seby, jeszcze parę osób w suchych kombinezonach zostało wyekspediowanych na ląd, jako grupa rozładunkowa. Desantowały się również dwie Anie, Ania Gasek i Ania Grebieniow. Dziewczyny spędzą w małym domku na odludziu najbliższych kilka miesięcy. Naszym zadaniem jest rozpakować sprzęt, żywność, opał, dzięki którym zachowają autonomię i zdolność przetrwania przez następnych kilka mie- sięcy. Jeśli ktoś zapomniał o soli, cukrze czy herbacie – trzeba będzie się wyrzec korzystania z takich przyjemności na czas trwania całej misji. Czego teraz nie rozładujemy, o czym zapomnimy, co przeoczymy, to już trzeba o tym zapomnieć, bo możliwość dotarcia do dziewczyn z dodatkowym zaopatrzeniem, to nie jest sprawa prosta. W grę wchodzi wyłącznie droga wodna, a piętnaście czy szesnaście mil do pokonania przez zodiaki przy kapryśnej pogodzie antarktycznej – to wyzwanie nie lada. Niewielki drewniany domek, bardzo przyjemny, przytulny, wyposażony we wszystkie elementy konieczne do przeżycia. Jest sypialnia i gabinet dwa w jednym, jest kuchnia, czy raczej kuchenka, jest łazienka. Łazienka luksusowa, z ciepłą wodą pod warunkiem, że nie zapomni się napalić w piecu. Są też do dyspozycji stryszek i komórka gotowe przyjąć zapasy żywności i sprzęt. Zapotrzebowanie na prąd do ładowania komputerów, telefonu satelitarnego, UKF-ek zaspokaja agregat prądotwórczy. Musi być więc również paliwo do jego zasilania. Rozładunek trwał u dziewczyn kilka intensywnie przepracowanych godzin. Kolejnych kilka godzin polarnego ftnessu. W czasie, gdy realizowane były ostatnie kursy, w zatoce mocno się rozwiało. Dopychający wiatr sprawiał kłopoty z odejściem pontonów od brzegu. Kiedy ostatnie paczki wylądowały na brzegu, gdy nastąpił sygnał do odwrotu, nie było już innego sposobu wyjścia na głębszą wodę, niż wypchnięcie zodiaków ręcznie, brodząc po pas, po piersi w lodowatej wodzie. Potrzebnych było parę decymetrów wody pod dnem, aby bezpiecznie można było uruchomić śruby zaburtowych silników.
* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *
No, niby już spacerowaliśmy wcześniej w suchaczach po wodzie, w trakcie pracy na Arctowskim, ale do tego trzeba się troszkę przyzwyczaić. Przy okazji, komfort takiej atrakcji ograniczony jest brakiem zabezpieczenia dla głowy i dłoni. Kiedy ręce, uzbrojone w zwykłe rękawice robocze, raz czy drugi zanurzyły się w lodowatej wodzie zatoki – no, nie było to miłe. Podobnie, gdy fale zaczynające się budować wraz z tężejącym wiatrem schlapały głowę i włosy – było to prawdziwie orzeźwiające, wręcz wstrząsające przeżycie. Atrakcje atrakcjami, ale w końcu udało się wypchnąć nasze pływające sprzęty na bezpieczną wodę. Seba, który na ponton wskoczył trochę wcześniej, pomógł mi wydostać się na pokład i mogłem zacząć pracować nad przywróceniem krążenia w zmarzniętych na kość dłoniach. O 18.30 piliśmy kawę w granatowo-niebiesko-miodowej mesie. Tym razem decyzja kapitana brzmiała: płyniemy najpierw wysadzić grupkę argentyńskich naukowców do ich bazy. I tak musimy kiedyś tam popłynąć, a czas przeznaczony na podróż do stacji argentyńskiej, to czas, szansa spłynięcia lodowego paku z Zatoki Admiralicji i szansa na dokończenie rozładunku na Arctowskim. Trzy godziny luzu, ale ten sam problem, co poprzednio. Tak wielkie zmęczenie, że aż nie potrafmy wypoczywać, tak duży wystrzał adrenaliny, że nawet dwudziestogodzinna, nielicha aktywność fzyczna nie daje ochoty na sen. Dopiero wieczorem, późnym wieczorem sytuacja, czyli nastawienie psychiczne nieco się zmienia. Argentyńczycy dali ciała. Ich baza nie odpowiedziała na wywołanie radiowe Polar Pioneera. Nie do wiary! Mogli sobie jakieś dyżury radiowe zrobić, bo przecież zbliżający się transport nie mógł być dla nikogo zaskoczeniem. Kapitan i Tomas wściekli. Parę godzin zmarnowanych. Parę bezcennych godzin, gdy oczyma wy- obraźni dojrzy się amerykańskich turystów stojących na kei w Port Stanley, z wielkimi kuframi, wypatrujących tęsknie statku, który nie przypływa na czas – bo sobie Argentyńczycy zaspali! To nie koniec problemów. Wracamy do Zatoki Admiralicji. Pogoda się pogarsza. Wiatr i opady. Decyzja: do czasu spodziewanej poprawy pogody Polar Pioneer będzie krążył po zatoce. Czyli co najmniej do rana. Po takiej informacji napięcie, stan gotowości schodzi z nas jak powietrze z karnawałowego balonika i tym razem bez problemów oddajemy się w objęcia Morfeusza. Jaka data? Jaka godzina kończy się, a jaka zaczyna? Tak czy inaczej, wyspaliśmy się do syta, obudziliśmy się siłami natury. Wszyscy potrzebowali wypoczynku, pewnie dlatego tym razem Tomas nie realizował swojej radiowej, a właściwie radiowęzłowej misji. Pogoda dotrzymała obietnicy złożonej przez prognozę, można kontynuować rozładunek. Tym razem cała nasza Polonusowa ekipa pracuje na pokładzie. I kolejne paczki, i kolejne wypełniające się big bagi, kolejne klatki transportowe wypełnione dobrem wszelakim, transportowane są zodiakami, PT- S-em na brzeg. Warto wspomnieć, że woda, woda mineralna, woda mineralna Cisowianka, woda mineralna Cisowianka w sześciopakach, zdominowała całość rozładunku, zmarginalizowała pozostałe towary. Konserwy w kartonach, puszki w paczkach kiedyś się kończyły, materiałów budowlanych ubywało z każdym kursem, makarony, cukry ryże znikały… Woda nie kończyła się nigdy! Woda, woda, woda. Właściwie nie zapytałem, ile tej wody mogło być, ale z pewnością wiele zylionów zgrzewek! Post factum Jeszcze wiele tygodni Cisowianka, jej przenoszenie, układanie, roznoszenie było motywem przewodnim życia stacji. Wiele osób przyjęło „śluby”, że po powrocie z wyprawy nigdy nie spojrzy nawet w stronę Cisowianki, a w szczególności w sześciopakach. Z czasem, początkowo bardzo radykalna frakcja antyCisu złagodniała i w ciągu kolejnych tygodni wszyscy chętnie pijali ciepłe napoje przygotowywane na bazie naszej ulubionej wody mineralnej.
_________________ Tomek Sosin - +48 724 334 721 ... jakby było lepiej - to by sie nie dało wytrzymać!
|