Po raz pierwszy o regatach
Gdynia-Władysławowo-Gdynia usłyszałem w 2011 roku – kiedy ścigaliśmy się Maxusem 28 s/y Babooshka w Pucharze Polski Jachtów Kabinowych oraz w wybranych regatach morskich. Już wówczas mówiło się o tej imprezie, że jest to najtrudniejszy taktycznie i technicznie wyścig. Już wtedy chciałem w niej wystartować, ale ciągła kolizja z innymi regatami i problemy logistyczne nie pozwalały zrealizować tych planów. Teraz się udało i to nadal na pokładzie Maxusa, choć już znacznie mniejszego, ale jakże dzielnego
Maxusa 22 s/y Atlantic Puffin. Wystartowałem w roli członka załogi
Maxus Racing Team.
Logistycznie wszystko było zapięte na ostatni guzik, a zaplanowane rezerwy czasowe były liczone w minutach. Ale po kolei: w sobotę nie mogłem przegapić lokalnej premiery nowego flagowego jachtu motorowego stoczni Northman – modelu
Northman 1200.
Ta ekskluzywna jednostka zrobiła furorę wśród widzów podczas targów Wiatr i Woda w Gdyni, a w Giżycku miała się odbyć lokalna prezentacja. Znowu w sobotę, znowu w samo południe. Start do wyścigu Gdynia-Władysławowo-Gdynia zaplanowany był na godzinę 1800, a o godz. 1700 planowaliśmy oddać cumy w Marinie Gdynia, gdzie Szymon dzień wcześniej przestawił Puffina. Droga wg google maps miała zająć 4h14min. Auto zatankowane dzień wcześniej, ekipa przygotowana. Tym razem Michała zastępuje inny członek maxusowej rodziny, ale kto to był – niech zostanie chwilową tajemnicą. Dość powiedzieć, że osoba ta również musiała być na prezentacji Northmana 1200, za to dotrzymała mi towarzystwa podczas podróży do Gdyni. Nie rozwodząc się długo: premiera nowego jachtu odbyła się w akompaniamencie ochów i achów widzów, pięknej muzyki na żywo ze skrzypcami, zachwytami prowadzącego Mazurskie Targi Sportów Wodnych, podkreślającymi nietuzinkowość wydarzenia oraz wsparciem z powietrza z pokładu motolotni z banerem „Premiera Northman 1200”. Jednym słowem – udało się, więc w dobrych humorach kilkanaście minut po południu ruszyliśmy w drogę. Obliczenia się sprawdziły: na miejscu zdążyliśmy nawet w szybkim tempie zjeść rybkę ze smażalni i szybko oddać cumy. Przebrać się przecież można i w drodze do startu.
Część sportowa – tym razem nie było nudno, mimo, że był to długi wyścig. Wiatr słaby, prądy, spory udział halsówki i pełnych kursów, mielizny, noc, bardzo zmienne warunki – to wszystko powodowało, że poza manualną żeglarską robotą cały czas pracować musiały głowy. I pracowały.
Przy Helu mijamy jacht Fido, który utknął na mieliźnie, ale nie chcąc tracić regat chłopaki bardzo zawzięcie walczyli możliwość kontynuacji wyścigu: stawiali spinakera, próbowali przechylić łódkę by zejść z mielizny. Uprzedzając fakty: udało im się, co stwierdziliśmy już następnego poranka, kiedy zobaczyliśmy ich blisko za nami. Mijając Hel również płynęliśmy bardzo blisko brzegu – najbliżej jak się da, ale nadal tak by mieć wiatr (mamy w końcu chyba najniższy maszt w tych regatach, a wiatr wiał od brzegu) i żeby nie wpakować się na mieliznę. W tym miejscu bardzo kręci wiatr, dodatkowo zaczęło się ściemniać. Powoli dochodzimy inne dłuższe (czyt. szybsze) jednostki. Jesteśmy bardzo skupieni na trymie (zmieniamy go co kilka sekund, właściwie nie knagując żagli), staramy się nie wytracić prędkości ze względu na słaby wiatr: rozpędzenie będzie trwało wieki. Jachty po zawietrznej zdaje się podchodzą luźniej do reakcji na zmiany wiatru, więc płyną często na przebranych żaglach (wiatr kręci). Dlatego, mimo, że w tych regatach jesteśmy formalnie najwolniejsi – wyprzedzamy kilka jednostek. Po minięciu Helu podejmujemy ważne decyzje strategiczne: czy zostać przy brzegu, czy iść dalej, a może w morze? Guru routingu w tej załodze jest jeden – Szymon wielokrotnie już w czasie okrążenia globu pokazał, że naprawdę czuje żywioł i wie gdzie trzeba być. Załoga skupia się więc jedynie na wyciśnięciu prędkości, bo Szymon dobrze wie gdzie trzeba płynąć.
Robi się totalnie ciemno, mamy zmianę na sterze. Halsówka na wiatr. W ciemności nie łatwo jest o optymalne prowadzenie łódki i optymalny trym. Ale gaz jest – czuję to (choć wiatr jest słaby, więc prędkość rzędu 2-2,5 knt jest marzeniem). Czuję zmiany wiatru, więc wszystko ok. Reszta załogi może odpocząć – radzę sobie. Widzę 2 jachty przed nami, a właściwie ich światła. Pitbul regatowy we mnie szczerzy już kły. Czuję odkrętkę wiatru, robię zwrot na lewy hals. Jeden z tych dwóch jachtów mam już na kursie kolizyjnym. Chyba nie przejdę przed dziobem, a rywal utrudnia ocenę świecąc latarką prosto w oczy. Odpuszczam – idę za rufę, bo nie widać dobrze, ale Pitbull warczy: „to ostatni raz”. Wierzę mu – wiem, że jadę w korzystnej zmianie, a tamci są na drugim halsie. Ten drugi jacht też jest wyraźnie bliżej. Jadę w dobrą stronę, bo Szymon mówił, że najpierw wiatr przyjdzie z prawej. Jest mała zmiana, robię zwrot. Tamci się również odłożyli, bo musieli: brzeg nie ustępuje. Już wiem, że mimo, że oni szybsi (bo więksi), powinno się udać przejść przed dziobem. No i udaje się: przechodzę przed jedną z dwóch łódek. Przy brzegu znowu odkręca – kolejny zwrot na lewy. Tamci znowu na prawym, znowu świecą w oczy. Ale wiem, że przejdę. Proszę o zgaszenie latarki, kontrolnie oceniam odległość: jest z 50 metrów. Przepaść w regatach – przechodzę. Pitbull mówi: „kontroluj pozycję”, mózg neguje: „to wyścig na czas, a nie sparing z wybranym jachtem”. Rywal mówi: „ułatwię zadanie” i przekłada się nam niemalże w kilwater. Lepiej się nie da – wszyscy, włącznie z pieskiem we mnie mogą iść spać – na wachcie zostaje już zwykły żeglarz we mnie, którego zadaniem jest „jedynie” utrzymanie prędkości i realizacja strategii Skippera. Wybudzający się co chwilę regatowiec we mnie sprawdza jedynie trym, prędkość i pozycję zostających coraz bardziej z tyłu bezpośrednich rywali. Wszystko jest ok.
Noc piękna: dużo gwiazd, choć księżyca brak. Ciemno. Gdzieś z Półwyspu Helskiego niesie się wodą umcy-umcy. Jaki kontrast: tam i tu są gwiazdy, wolę jednak te na niebie. Od lat chciałem tu być i jestem….
Trzymam się strategii: po tym jak przyszła zmiana z morza miało wrócić i wiać od brzegu. Nie mogłem się zbytnio oddalać, ani się zbliżać. W końcu czuję – jest: wieje coraz bardziej z lewej, jakby trochę mocniej… Wreszcie prędkość powyżej 4 węzłów. jestem w stanie nawet żeglować delikatnie powyżej znaku. Wcześniejsi rywale z tyłu już daleko: nie wiem dlaczego, ale nie martwię się z tym. Do boi WŁA trochę ponad 8 mil. Czas na odpoczynek by za te 2 godziny za boją WŁA sprawnie działać ze spinakerem lub genakerem. Zmiana – wsiada Szymon.
„Wstawaj, coś jest nie tak” – katapultuje mnie z koi do kokpitu. Czuję, że stoimy.
„Robiliśmy drugą cofkę, nie ma prędkości, chyba coś złapaliśmy na kil. Trzeba dodać prędkości”. Kurde – filmu „Wind” się naoglądali… Szybkie spojrzenie na zegarek: minęły prawie 2 godziny, czyli powinniśmy być już pod WŁA.
„Ile do boi?” – pytam.
„4 mile”.
„O kurde…”.
Rywali za nami nie ma, jakieś światła są przed nami.
„Jedź bajdewindem, ustwię wszystko” – mówię. Lecę z latarką na dziób, fok nie pracuje po cofce (jeszcze nie nabraliśmy prędkości), więc ustawiam. Wiatru dużo nie ma, ale czuję go. Wracam do grota, ustawiam. Jest gaz, ale chyba i więcej wiatru. Znowu mamy 4 knt, znowu jedziemy na znak. Może coś zrzuciliśmy z kila, może coś było w trymie nie tak… Pytam gdzie bezpośredni rywale. „Chyba przed nami”. Ocena innych rywali na ploterze (system AIS) – zaprzyjaźniona Busy Lizzy oddaliłą się masakrycznie (dwukrotnie powiększyli przewagę do nas)… Pięknie idzie SMOKE – bardzo blisko szybkiego Good Speeda. Złość… Nie wiadomo na co, ale świadomość, że prawdopodobnie przez coś na kilu straciliśmy co najmniej godzinę dobija. Ściskam zęby, trzeba jechać dalej.
Po jakimś czasie widzimy wracające jachty. Niektóre na spinakerach, niektóre bez. Wg naszej oceny wyda genaker i ten żagiel szykuję do postawienia. Chyba ok. 0323 (do zweryfikowania) mijamy boję WŁA – wracamy. Prędkość słaba – ok. 2-2,4 knt. Słaby wiatr wiejący od brzegu plus prąd włączają głowę: nie wolno w tych warunkach zatrzymać łódki, bo rozpędzenie potrwa wieczność. Nie wolno wjechać w niekorzystny prąd czy strefę słabego wiatru, ale jak to zrobić, jeżeli jest ciemno? Szymon jednak jest super żeglarzem i doskonale utrzymuje prędkość. Lecimy pod błękitnym genakerem, prowadzę go z ręki odpracowując każdą zmianę, każdy podmuch. Wyraźnie mamy lepszą jazdę niż wszystkie jachty, które widzimy na AIS. Co najmniej o 0,5 węzła szybciej, ale często węzeł. Zmieniamy się na sterze, Szymon regularnie sprawdza rywali i koryguje założenia strategiczne: nie można podejść za blisko brzegu, bo zgaśnie. Wydaje się, że za daleko w morze też nie jest dobrze. Musimy szukać optymalnej drogi i chyba to wychodzi. Kilka godzin mija i cały czas jedziemy szybciej od wszystkich rywali mających AIS, zmniejszamy dystans do Busy Lizzy i innych łódek. Rozjaśnia się, przed sobą widzimy ciszę, ale wszystkie jachty w niej stoją. Zdaje się, że głębiej w morzu trochę lepiej: dochodzi nas z tyłu Fido, które najwyraźniej zeszło z mielizny i ciśnie. Nic dziwnego: mają ogromne genakery i rozbudowane górą groty, a poza tym to dużo lżejsza i szybsza łódka na pełnych kursach od nas. W końcu to mini, stworzone do jazdy na pełnym. Teraz klucz do sukcesu – utrzymanie prędkości. Rywale jadą węzeł, węzeł z groszami, albo i poniżej. U nas tylko przez krótką chwilę było 1,4, a tak trzymamy co najmniej 2 węzły prędkości w porywach do 2,7. Do tego całkiem optymalny kurs. Robi się widno, jest dobrze, znowu zmiana na sterze – idę „balastować w środku”.
Tym razem hasło „walimy genaker” wyciąga mnie na pokład – nie musiałem, bo załoga sama się ogarnia, ale tak duża zmiana musi coś oznaczać i oczywiście chcę wiedzieć co. Prędkość czułem przez sen, więc pewnie już Hel i zaraz zwrot. Wolę wyjść by pomóc ustawić żagle. Jest słoneczko, do Helu jeszcze trochę, ale jest więcej wiatru i zrobiło się w miarę ostro – za ostro na genaker. Za nami łódka, pytam kto to. Szymon mówi „Zefirek”… Znam Zefirka z poprzednich regat – szybsza od nas łódka, choć raczej udawało się wyprzedzić ją bezwzględnie w poprzednich regatach. Godzinną nocną stratę mam cały czas w głowie, więc sportowa złość zostaje. Wracam do kabiny, bo na pokładzie nie jestem potrzebny. Balastuję tam gdzie trzeba, ale w środku.
Zwrot, jazda lewym halsem. Z góry potwierdzają: Hel. Po kilku minutach kolejny zwrot – jednak nie wyrabiamy się z ominięciem mielizny i nie ryzykujemy. Robimy wysokość i znowu zwrot. Teraz już jazda na Gdynię jednym halsem. Prosty kurs, ale długi odcinek. Wyłażę na pokład sprawdzić sytuację – Zefirek i Zorba za nami. Oba jachty szybsze, więc z nimi na ten moment wygrywamy, bo po tych kilkunastu godzinach powinni być sporo przed nami. Do tego jakaś dłuższa łódka za nami, nie rozpoznaję nazwy, nie ma jej na AIS. Zakłóca wiatr Zorbie, więc pewnie to ktoś z naszej grupy: inaczej taka bezpośrednia walka nie ma sensu. Robimy trym. Przed nami długi hals, więc poświęcamy temu dużo uwagi. Przyspieszamy o pół węzła lub nawet 0,6. Sporo. Chłopaki idą odpocząć, siadam za ster. Kurs prosto na metę: bajdewind lewego halsu. Na razie dość ostry, ale patrzę na chmury i układ brzegu i jestem pewny, że będzie się wypełniało. Czekam więc tylko na pierwsze oznaki możliwości postawienia genakera. Prędkość 4,6-5 knt, Zorba, Zefirek i ten trzeci jacht wyraźnie zostają z tyłu. Jest ok. Tak jedziemy bez większych przygód. Jedyne na co zwracam uwagę: na Fido, które poszło wyraźnie wyżej po to zapewne, by odpalić jak najwcześniej żagiel dodatkowy. Dokładnie – po godzince zakładają jakiegoś dziwnego foka/kliwra czy coś podobnego i jadą szybciej. To inna grupa, więc nie interesuje mnie walka bezpośrednia – mój regatowy Pitbull martwi się Zorbą i Zefirkiem, choć mózg wie, że nie ma to już żadnego znaczenia: nawet jak nas tutaj wyprzedzą – i tak ich przeliczymy. Z drugiej strony pamiętam o nocnym powodzie do złości: przekonanie o dużej stracie kształtuje świadomość, że dobrego wyniku i tak nie będzie, mimo dobrej powrotnej jazdy i całkiem dobrej jazdy do góry poza tą nieszczęsną utratą prędkości w nocy.
Meta ma być pomiędzy boją podejściową do Mariny Gdynia a stawą dewiacyjną. Na logu prędkość cały czas dobra – powyżej 5 knt. Jednak widzę, że im bliżej mety – tym wiatr będzie słabszy. Jednocześnie widzę, że i kierunek będzie się wypełniał. Szykuję genaker i jak tylko wyraźnie siadło (prędkość ok. 3-3,5knt) – genaker poszedł do góry. Jedziemy bardzo ostro, znowu dobra prędkość – ok. 5 knt. Do mety niby mila z kawałkiem, widzę jednak, że innym się nie chce odpalać żagli dodatkowych po tych kilkunastu godzinach wyścigu, ale my ciśniemy: w końcu to regaty. Cała załoga już na pokładzie, wyraźnie zwiększamy przewagę do Zefirka, Zorby i tej trzeciej łódki. Wreszcie meta.
Po zacumowaniu szybki klar jachtu. Szymon szykuje się do przelotu do Kamienia Pomorskiego na Sputnik Cup, a my chcemy wracać szybko do rodzin. Niestety, nie wpadniemy na zakończenie Polskiej Ekstraklasy Żeglarskiej, choć szkoda – dużo tam przyjaciół pływa. Szybko ogarniamy łódkę, robota żeglarska zrobiona, więc nie ma na co czekać. Co prawda JKM Gryf funduje super pierogi po uroczystościach zakończenia regat, ale czas nagli. Na zakończeniu ostaje Szymon i zje za nas wszystkich. Już w drodze do domu powoli układam sobie całość w głowie: dobry początek wyścigu, późniejsza strata z nieznanych przyczyn w nocy (za mało prędkości, jak to powiedział Szymon), później całkiem dobra jazda do końca. Zadowolenie z faktu wyprzedzenia w czasie rzeczywistym Zefirka i Zorby walczy ze świadomością nocnej straty. Przed nami weszły na metę dobre ekipy: Czarodziejka, Busy Lizzy, Aquilla. Nie mamy pojęcia czy przeliczamy te łódki, wydaje się, że nie, ale to gdybanie: nie znam się na formule tak by ocenić rzetelnie. Dzwonię do Tomka z Czarodziejki – to organizator tych regat, a poza tym nasz rywal i bardzo doświadczony i świadomy żeglarz, zna ORC jak swoje 5 palców. Gadamy o przebiegu wyścigu, Tomek zadowolony ze swojego startu, ja trochę mniej z naszego – z powodu tej nocnej straty. Jednak Tomek mówi: nie przejmuj się, wszyscy tam stali – to była cisza. To podbudowuje, bo resztę wyścigu pojechaliśmy całkiem przyzwoicie w moim odczuciu i tylko ta nocna strata nie dawała mi spać. Po pogaduszkach uznaję, że zapewne jesteśmy gdzieś w połowie stawki.
Wynik przyszedł MMSem od Szymona. Prowadzę auto, więc zerkam na szybko – widzę Atlantic Puffin na pierwszym miejscu, ale nie wiem, czy to nie lista startowa. Wspieram się naszym nowym załogantem siedzącym obok – mówi „pierwsze”. Nie wierzę: zatrzymuję samochód. Jest jak byk – pierwsze miejsce, 40 przeliczonych minut przewagi do drugiego (to przepaść, z reguły są to minuty i właśnie minuty dzielą kolejne 4 jednostki). No cóż… Pitbull regatowy zamienił się w Maltańczyka czy innego Yorka, szok i niedowierzanie. Widocznie faktycznie wszyscy „zaparkowali” w tej nocnej ciszy i niepotrzebnie się martwiłem. Nie mogłem tego sam ocenić, gdyż spałem zamiast czuwać.
Już następnego dnia chcę znowu zadzwonić do Tomka i spytać jakby wyglądała generalka, gdyby nie było grup. Tomek umie to wszystko liczyć i nie odmawia koledze jak proszę o przeliczenie: nie mam doświadczenia w tej formule i On o tym wie, więc nie odmawia. A poza tym – to dobra dusza. Zerkam jednak wcześniej na stronę organizatora – JKM Gryf, a tam wyniki generalki ORC wiszą bez proszenia. Odpalam – a tam również Puffin na jedynce! Przeliczyliśmy SMOKE, którego obserwowaliśmy podczas wyścigu na AIS i komentowaliśmy, że popłynął super; przeliczamy GOOD SPEED, który łoił nam tyłki w Nord Cup i ElJacht Cup. No cóż… To ostatnie wspólne regaty w tym sezonie na pokładzie Puffina, więc ta wisieńka na torcie smakuje wyśmienicie. Debiut w Gdy-Wła-Gdy udany jak nigdy!
W.P.
PS: A
w Sputnik Cup w Kamieniu brak klasy: Szymon przez kilka dni zasuwał na Zachód by popłynąć w OPEN. Coś zachodniopomorscy żeglarze nie dopisali z frekwencją w klasie ORC. Szkoda, bo jak sześciometrowy Puffin ma się w OPEN ścigać z dziesięciometrowcami? Zwłaszcza, że nasza ekipa musiała wracać do pracy, więc Szymon wystartował SAM?
PSS: Kilka dni temu zostały opublikowane
wyniki Pucharu Bałtyku Południowego.
Wygraliśmy kategorię morską w ORC! Zapewne sporo punktów nam dał dobry wynik w wyścigu Gdynia-Władysławowo-Gdynia. Wygranie sezonu na łódce, która wróciła z drugiej wokółziemskiej podróży, smakuje wyśmienicie. Jest co konsumować przez długie zimowe miesiące, zatem dobry Rotwailer tuczy się na wiosnę z tego posezonowego Yorka…