Cape Farewell czy Prince Christian Sund ?
Po pięciu dobach żeglugi z nicości wypiętrzyły się rozjaśnione słońcem i wybielone śniegiem ostre szczyty gór. Najpierw w postaci kilku stożków wysoko wbijających się w horyzont, otulonych jeszcze szalem mgły i chmur, później rozszerzającej się coraz bardziej i coraz lepiej widocznej kamiennej ściany. Zmierzyłem na mapie odległość – 62 mile do brzegu, niezła przejrzystość. A więc – Grenlandia!
Te pięć dni zapisało się rytmem wacht, warkotem silnika, wilgocią mgły, szumem wody rozcinanej dziobem w czasie sprzyjającego wiatru. Żadnego statku, tylko mewy nadzwyczaj stadne w takiej odległości od lądu, towarzyszyły nam stale, znikając czasem na godzinę, lub dwie. W oddali czasem trysnęła fontanna świadcząca o obecności wieloryba. Nie goniliśmy za żadnym , uparcie prąc w kierunku Cape Farewell. Założona minimalna prędkość 4,5 węzła była konsekwentnie realizowana, dzięki temu droga ubywała w widocznym tempie. Pośpiech był wskazany, szliśmy po ścieżce niżów, które mogły w dowolnym momencie skręcić, przyspieszyć i uderzyć silniejszym podmuchem. Dla kilku członków załogi już i te, niezłe przecież warunki, stanowiły wyzwanie. Neptun systematycznie był dokarmiany, odwdzięczył się za to jednym tylko, niezbyt długotrwałym, ale jednak – sztormem.
Dzięki łączności satelitarnej dostaliśmy ostrzeżenie, kiedy jeszcze dmuchało słabo, a fala trzymała się w normie. Na maszty poszły sztormowe żagle, wszystko co mogło się przesuwać zostało sprawdzone, a mocowania podwójnie dociągnięto. Potem przyszło ostrzeżenie na Navtex – dla wszystkich obszarów południowo – wschodnich 8-9 bofortów, w tym dla Timmiarmiut najwięcej. A my właśnie tutaj…
Sztorm przyszedł niespiesznie z północnego zachodu, rozbudował falę, zaciemnił horyzont, przydusił wiatrem. Odbiło nas trochę od kierunku, ale dawaliśmy radę pod wiatr, Rzeszowiak wspinał się na kolejne góry wody i opadał z nich w rozległe doliny. Jak dobrze mieć świadomość, że masz mocarny jacht, że on da sobie radę na pewno. Tylko mu nie przeszkadzaj. Płynęliśmy tak kilka godzin, parę dziadów wlało się do kokpitu , jakiś wyjątkowo upierdliwy szkwał wyrwał remizkę z halsowego ucha grota. Skróciliśmy go do pierwszego refu i dalej w drogę – ten sztorm nas nie zatrzyma.
Odszedł nagle jakby zawstydzony, że za mało sił dla nas przeznaczył. W nagrodę rozgonił chmury, wytoczył na niebo wielkie słońce, roziskrzył rozfalowane morze. Było pięknie, w duchu też. Navtex powtórzył ostrzeżenie, ale ono już nie było dla nas , barometr szedł w górę. Na wszelki wypadek jednak sztormowe żagle wciąż pracowały na masztach, a ludzie siedzieli w kokpicie przypięci pasami na krótko.
Pierwsza linia obrony Grenlandii została więc przełamana, ale jasnym było, że to nie koniec bitwy. Powoli przychodził czas na powrót do lodowych map, których oglądanie zarzuciłem po wyjściu z Reykjaviku. Po tygodniu sytuacja musiała się zmienić, lodu nie da się zaprognozować. Mapy podają aktualną sytuację, a i to często z niemałym opóźnieniem. Najświeższe wieści z brzegu mówiły o 5-milowym pasie przy południowo-wschodnim wybrzeżu. Niedawny sztorm musiał tą masę przesunąć na południe, ale mógł też zamurować wejście do Prince Christian Sund. To oznaczałoby żmudną żeglugę wokół Przylądka Farvel, z kilkudziesięciomilowym zapasem i pod zachodni silny wiatr. Niezbyt miła perspektywa.
Sztorm minął, Grenlandia przybliżała się w oczach. Lód objawiał się w pojedynczych, malutkich kawałeczkach, czyżby wszystko poszło w dół? Teraz dopływaliśmy już do wejścia do Cieśniny, minęliśmy pierwszy rybacki kuter zajęty połowem, skalisty brzeg przybliżał się szybko. W końcu zobaczyliśmy - u podnóża skał rysowała się cienką kreską biała warstwa lodu, z lewej jej strony widać było pojedyncze, duże wypukłości – góry lodowe. Jaki jest? Niepewność nie trwała długo. Po dwóch godzinach dopłynęliśmy do tej granicy – masa lodu kołysała się na fali , zbita i nieprzystępna. Syczała i pryskała, straszyła. Jedyna pociecha , że nie taka znów szeroka – jakieś dwie mile. Pojeździliśmy trochę wzdłuż dla rozeznania. Wylazłem na maszt pooglądać sprawę z góry. Lód wszędzie, ale widać i wodę, są wolne obszary, małe jeziorka, jakieś pasma. Od północy napiera wielka, szeroka na wiele mil biała łacha. Wiatr pcha ją nieuchronnie, jeśli atakować to teraz, już, natychmiast, żeby zachować szansę na ewentualny odwrót.
Najpierw wejdziemy na próbę, zobaczyć jak idzie, decyzję ostateczną podejmiemy w trakcie. Bambusowe tyczki, które służyły na Spitsbergenie do odpychania lodu, teraz wyglądają mało poważnie, prawie groteskowo. Co tym można odepchnąć, skoro najmniejsze kawały mają po pięć metrów średnicy? Mogą się co najwyżej przydać do pokazywania sternikowi kierunku. Na próbę weszliśmy jakieś pół mili. Szło gładko, wszystko udało się ominąć. Ale zrobiło się gęściej, którędy płynąć? Teraz Janusz siedzi na salingu i pokazuje kierunek, w którym jest trochę wolnej wody. Tak doszliśmy do małego jeziorka, w którym miejsca było akurat tyle, co na ciasny zwrot. Dalej zwarta ściana. Przyszedł czas na decyzję. Szkoda wielkich słów, ale właśnie znalazłem się w jednej z tych niewielu sytuacjach, w których wiesz , że być kapitanem, to jest realna odpowiedzialność za ludzi i jacht. Prawdziwa odpowiedzialność za ich los. Janusz z góry potwierdza, że za zwartym pierścieniem jest trochę wody. Wejścia do cieśniny jeszcze nie widać, jest wysepka i kilka sporych gór lodowych. Rzeszowiak kończy zwrot wokół własnej osi – jedyne wolne przejście akurat przed dziobem. Stąd przyszedł. Droga odwrotu. Co teraz, manetka w przód, czy do tyłu, kapitanie ?
Odwracam jacht o kolejne 180 stopni. Tutaj pierścień najwęższy. Dziób delikatnie opiera się o krawędzie dwóch sąsiednich growlerów. Napiera na nie, podnosi się do góry. Jacht na chwile zastyga w bezruchu. Patrzymy bez słów na tą próbę sił. Powoli, jak w zwolnionym filmie , lód rozstępuje się otwierając wolny przesmyk. Szorujemy burtami, ale jacht przechodzi. Potem jeszcze kilka razy. Widać wejście do cieśniny! Na skałach po lewej stronie budynki stacji meteorologicznej. Ładny widok stamtąd na jacht lawirujący wśród białych odłamów. Ale nikt nie patrzy, ludzi tam nie ma, kilka lat wcześniej zastąpiły ich automaty. Nikt nam nie powie czy dobrze wyglądaliśmy, za chwilę ocenimy sami.
Ostanie górki stojące w najwęższym miejscu omijamy bez problemu. Wchodzimy do bajkowego, wąskiego fiordu z pionowymi ścianami spadającymi wprost do błękitnej wody. Oślepiające słońce odbija się w krawędziach lodowych skał zanurzonych w odmętach. Śnieg na zboczach brązowoszarych skał ożywia ten dziki krajobraz. Wyłączam silnik, rozwijamy genuę. Cisza i żagiel dopełniają podniosłość chwili. Przesuwamy się bezszelestnie wzdłuż rozświetlonych brzegów, nikt nic nie mówi, słuchamy brzmienia ciszy. Zapomnieliśmy o napięciu ostatnich godzin, o wszystkim co złożyło się na zorganizowanie tej wyprawy, o różnych kosztach, które każdy poniósł. Nic się nie liczy poza tym, że tu jesteśmy, że udało się wcisnąć w ten wąziutki przesmyk łączący marzenia z ich urzeczywistnieniem.
Witaj Grenlandio!
* ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ * ~ *
Załączniki: |
w Cieśnienie.jpg [ 66.71 KiB | Przeglądane 3435 razy ]
|
genua.jpg [ 92.11 KiB | Przeglądane 3435 razy ]
|
lód w Prince Christian Sund.jpg [ 88.64 KiB | Przeglądane 3435 razy ]
|
pierwszy lodowszczyk 1.jpg [ 107.14 KiB | Przeglądane 3435 razy ]
|
w lodzie 1.jpg [ 92.02 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
|
zapora lodowa.jpg [ 72.35 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
|
już po sztormie.jpg [ 103.86 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
|
w gotowości.jpg [ 111.47 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
|
burta w burtę.jpg [ 10.2 KiB | Przeglądane 3436 razy ]
|
_________________ Bogdan
|