02.08.2024 - PiątekWyruszyliśmy z Aarhus do Aalborga około 14:00. Plan był prosty - jacht czekał na nas w marinie Vestre Bådelaug, jednej z trzech miejskich marin w Aalborgu, wszystkie na zachód od mostów: kolejowego i miejskiego. Wiedziałem, że most miejski otwiera się co pełną godzinę, a kolejowy (pierwszy, którym musimy pokonać) co pół godziny - przynajmniej tak mnie poinformowali lokalni Aborygeni w marinie (i taka informacja została potwierdzona online). No to mamy wszystko, co trzeba wiedzieć. W drogę!
Dojeżdżamy do mariny około 15:00, szybkie zaokrętowanie, dokupienie środków pirotechnicznych (promocja w lokalnym sklepie żeglarskim, więc co się będę…) i jesteśmy gotowi do drogi. Plan jest taki, żeby wypłynąć o 16:15 i zdążyć na otwarcie mostu kolejowego o 16:30. O 16:00 idę odpalić silnik, aby się grzał, a Duńczycy, jakby nigdy nic, informują mnie, że mogę spokojnie zdążyć na otwarcie o 17:00, bo da się przepłynąć oba mosty na raz. Uwierzyłem im na słowo.
Jak się potem okazało, duży błąd.16:45 - cumy oddane, kierunek Hals. Mała naprzód. O 16:55 jesteśmy przy moście kolejowym… i nic. Most zamknięty, a w tle most miejski, Limfjordsbroen, już się otwiera. 17:00, widzę jakichś lokalsów, którzy prują jachtem, z naszej strony, całą naprzód, jak na zderzenie z mostem kolejowym. Ten dalej się nie otwiera, a daleko w tle widać, jak most miejski się właśnie otworzył.
„Co do cholery?” - pytam siebie cicho. Kilka minut później, most kolejowy się otwiera, dokładnie w momencie gdy ten inny jacht na pełnej parze w niego prawie wpływa. Wariat, czy co… 17:05 sami przepływamy most. Mija 5 minut, jesteśmy w połowie drogi do Limfjordsbroen, mostu miejskiego w Aalborgu, a ten zaczyna się zamykać, dokładnie po tym jak ten wcześniejszy jacht na pełnej naprzód na styk go przepłynął.
„Co do cholery, vol. 2”?
Dzwonię do operatora mostu.
„Tak, to normalne. Kolejowy otwiera się kilka minut przed wpół do, albo kilka minut przed pełną godziną, a most miejski zaraz po nim”. No to super. No to teraz musimy poczekać godzinę między mostami. Aczkolwiek, dowiaduję się, że Limfjordsbroen otworzy się najprawdopodobniej wcześniej niż o 18:00, może koło 17:40, bowiem płynie Limfrjodem jakiś duży statek handlowy. No dobra…
Z uwagi na pewne wątpliwości co do cumowania naszym małym jachtem przy miejskiej kei, a także niewiedzę, kiedy dokładnie ten duży statek się pojawi (bo z tego miejsca nie widać zbyt wiele wód fiordu), postanowiliśmy poćwiczyć pracę na silniku i zaczęliśmy kręcić kółka na wolnym biegu. Mija pół godziny i nic. No dobra, kontynuujemy robienie tych bączków, dzielnie nabijając minuty stażu na silniku. I wtedy go zobaczyliśmy. Duży statek, jakieś 80 metrów długości, przewożący bliżej nieokreślone płynne dobra. Pierwsza lekcja na dziś: naprawdę trudno oszacować odległość zbliżającego się kolosa tej wielkości, szczególnie gdy patrzy się na niego pod ostrym kątem do dziobu.
Most miejski zaczyna się otwierać. No to gaz do dechy! Płyniemy gdzieś w połowie drogi między mostami. Most kolejowy też się otwiera i zaczyna przepuszczać wspomniany statek handlowy. Most miejski już otwarty. My jesteśmy gdzieś już w 3/4 drogi do Limfjordsbroen. Nagle Łukasz przytomnie rzuca, że ten statek pędzi znacznie szybciej, niż nam się wydawało. Patrzę za rufę, potem na otwarty most jakieś 100 metrów przed nami, i jak to powiedział kiedyś klasyk polskiej literatury, stwierdzam:
„No kurwa, rzeczywiście!”. W prawo na burt i pokazuję wyraźnie temu dużemu, że ustępuję mu miejsca. Szybko opracowuję plan: po zrobieniu kółka ustawiamy się blisko statku, żeby zdążyć przepłynąć przez otwarty most, zanim znowu go zamkną. Plan w ruch! Jak się okazało, było to strzałem w dziesiątkę, bo tuż za nami most zaczął się zamykać. 17:56 przepływamy przez Limfjordsbroen. Wreszcie możemy opuścić Aalborg!
Jak tylko minęliśmy Aalborg Portland, nadszedł czas na postawienie genuy, a zaraz potem grota. Limfjord kręci od rufy jak szalony, więc zrobiliśmy dwie zwrotki przez rufę, ale przez większość czasu płynęliśmy motylem, osiągając średnią prędkość 3,5 węzła.
Niestety, przez tę godzinę straconą na czekanie na otwarcie mostu, nasza ETA nieco się wydłużyło. Miałem ambitny plan, żeby uniknąć pływania po ciemku, ale cóż, życie ma swoje sposoby na korektę planów. O 21:29 włączamy światła nawigacyjne i płyniemy dalej.
Przynajmniej trasa była malownicza i spokojna, a koło 22:00 zaczynamy dostrzegać światła Hals oraz pierwsze latarnie, które pozwalają nam na wzrokowe namierzenie wejścia do portu. O 22:36 następuje moment, który nas obu nieco zaskoczył. Kolejna lekcja z tego dnia. Mimo że cały czas bacznie rozglądaliśmy się wokół, w ciemnościach i morzu pojedynczych świateł umknął nam kontenerowiec, który nagle pojawił się jakieś 0,5 mili morskiej za rufą. Nasza prędkość wynosiła wtedy około 2 węzły, a jego - dwucyfrowa. Na szczęście dystans był jeszcze bezpieczny, więc szybko zdecydowałem się odpalić silnik, żeby uniknąć konieczności awaryjnego manewrowania na zimno.
Równocześnie zrobiłem szybki zwrot przez rufę i wszedłem na kurs półwiatru, wyraźnie pokazując kolejnemu dużemu, że, mówiąc kulturalnie, zmykam mu z drogi. Co było trochę bardziej przerażające, to fakt, że poza światłami nawigacyjnymi, które trochę się zlewały z tłem, statek był praktycznie niewidoczny. Na dodatek, latarnie na lądzie ustawiły się akurat tak, że wyglądało, jakby za tym kontenerowcem płynęły jeszcze dwa piloty… To naprawdę nie pomogło w oszacowaniu sytuacji!
Gdy statek w końcu nas minął, będąc już blisko mariny, szybko zwinęliśmy żagle. Chwilę później wchodzimy do mariny, która była oświetlona fatalnie – przestrzegają tam tak rygorystycznie zasad ograniczania zanieczyszczenia światłem, że miałem wrażenie, iż chodzi o to, żeby przypadkiem nikt na jachcie nie obudził się od światła wpadającego przez forluk czy bulaj. Czytaj: ciemno jak w d… . Gdyby nie Łukasz, który przy stensztagu wypatrywał miejsca dla nas między jachtami, pewnie stanąłbym burtą przy kei kutrowej, bo tam przynajmniej dało się cokolwiek zobaczyć dzięki latarniom. Jest to o tyle dziwne, że ta marina w Hals jest dosyć istotna w tej okolicy - robi za punkt cumowania przy ujściu wschodnim Limfjordu - w obie strony - oraz za dobry przystanek na trasie północ-południe na Kattegacie. Więc jachty wchodzące po ciemku nie powinny być aż taką rzadkością. Po 20 minutach szukania miejsca Łukasz znalazł czarną dziurę między innymi czarnymi dziurami, która zdawała się być niezajęta. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i udało nam się zacumować około 23:15.